31 grudnia 2010

Stary/Nowy rok ...


Kochani,
Chciałabym Wam wszystkim podziękować za życzenia świąteczne. Dzięki serdeczne, że o mnie pamiętaliście pomimo tego, że nic tu od jakiegoś czasu nie pisałam. Wielkie przepraszam za moją nieobecność, ale zima daje o sobie znać i najczęściej jak mam czas lub ochotę coś skrobnąć to albo nie ma prądu albo Internetu…
Dzisiejszą noc spędzam w gronie rodzinnym u nas w domu. Będzie szampan, muzyka, a o północy obejrzymy fajerwerki puszczane przez sąsiadów.  Niestety kolejny raz bez męża, ale mam nadzieje, że kiedyś sobie to odbijemy i w końcu spędzimy sylwestrowa noc wspólnie. („Póki jestem młody to zarabiam, będę stary, to będzie trzeba stare kości rozruszać tańcząc”)
Życzę Wam kochani, aby ten Nowy Rok, który już prawie do nas przyszedł był pełen radości, przyniósł spokój, zdrowie i pomyślność, oraz pozwolił spełnić najskrytsze marzenia.
Do zobaczenia w Przyszłym roku :)

18 listopada 2010

Relacja cz. IV - Zdjęcia cz.I

Wedle życzenia wklejam Wam kilka zdjęć...

  
Na zdjęciu przyszła Para Młoda 
w momencie założenia pierścionka zaręczynowego

 
Dziewczyna prezentuje swój nowy nabytek, 
dodatkowo widać pomalowaną tradycyjnie dłoń.

  
Były też tańce, w których uczestniczyła młodsza siostra Mahera.
Jak widać dziewczyny dobrze się bawiły!

  
A tutaj słynne CIASTECZKA. 
Nie mam pojęcia jak to się stało,
 że posiadam tylko to jedno zdjęcie tego smakołyku!

12 listopada 2010

Relacja cz. III - drugi dzień świąt...


Kochani wiem, że niektórzy z niecierpliwością oczekują na kolejną notkę dotycząca Tunezji, ale ja naprawdę nie mogę się jakoś zebrać. Wchodzę, na bloga praktycznie codziennie, zerkam czy ktoś coś skomentował, odwiedzam wasze blogi, ale jak tylko zabieram się za pisanie, to momentalnie zaczynam mieć ochotę na robienie czegoś innego…
Skończyłam na wyjściu na zaręczyny kuzynki w sąsiedztwie. Był to całkiem spontaniczny, niezaplanowany wypad. Nie wiedzieliśmy wcześniej, że będzie taka impreza, więc nie byliśmy za bardzo przygotowani, ale ja nie mogłam się oprzeć żeby nie zerknąć jak to wszystko wygląda. Jako, że rodzinka do zamożnych nie należała, to wszystko było skromnie, ale bardzo ładnie. Przyszły pan młody przyjechał ze swoją rodzinką w towarzystwie jednego grajka i niezliczonych głosów klaksonów samochodowych. Sąsiedzi i rodzina ze strony Pani młodej zaczęła się schodzić w momencie, kiedy usłyszeliśmy trąbienie. Było przywitanie, rodzina Pana młodego przywiozła ze sobą jakieś smakołyki i prezent dla Pani młodej. Później para złożyła sobie „przyrzeczenie” i dziewczyna dostała piękny pierścionek. Pan grajek cały czas przygrywał zmieniając tylko instrumenty, kobiety wydawały te swoje odgłosy, które przyprawiają mnie o ciarki, a cała reszta z chęcią strzelała sobie fotki z przyszłą młodą parą. Zdjęciom nie było końca, szkoda tylko, że nie było jakiegoś profesjonalnego fotografa i zdjęcia robione moją ręką niekoniecznie są takie, jakie bym sobie wyobrażała mieć ze swoich zaręczyn, ale młodzi szczęśliwi, bo mają jakiekolwiek zdjęcia, których by w ogóle nie było gdyby nie my… Po całej imprezie, która generalnie nie trwała specjalnie długo wróciliśmy do teściów i nadszedł czas naszego spoczynku. Bracia oddali nam swoje łóżko, na którym próbowaliśmy się ugnieść do snu. Skończyło się jednak na tym, że mąż mój wybrał materac na podłodze a ja leżenie w poprzek na łóżku i tak jakoś dotrwaliśmy do 5 rano. Niedane nam było pospać dłużej, ale po cóż marnować więcej czasu na spanie, skoro mamy tylko 2 tygodnie na nacieszenie się rodzinką. Mała poranna toaleta, trochę krzątaniny pomiędzy łazienką a naszym pokoikiem, moje małe skrępowanie paradowania w piżamce pomiędzy śpiącymi braćmi i już byliśmy gotowi do organizacji kolejnego dnia świąt. Połknęliśmy jakieś jajko, zbudziliśmy najmłodszego z braci i wyruszyliśmy wspólnie w drogę do siostry, żeby zabrać ich do domu. Odjechaliśmy zaledwie kilka kilometrów i zostaliśmy zatrzymani przez policję. Mąż mój pożyczył wesołych świąt, ale nie obyło się bez kontroli dokumentów. O dziwo pan policjant pierwsze, czego zażądał to mojego paszportu! Grzecznie odpowiedziałam, że nie noszę przy sobie paszportu a tym bardziej jego numeru, który nie jest mu do niczego potrzebny. Pan nadal się jednak upierał, na co mój bojowy mąż odpowiedział, że jeśli panu mój kolor włosów nakazuje kontrole, to niech się lepiej odczepi, bo arabki też blond włosy mają… Pana troszeczkę zagięło, zaspokoił się moim dowodem osobistym i mogliśmy pojechać dalej. Zajechaliśmy po siostrę około ósmej rano, ale byli już gotowi. Złożyliśmy jeszcze tylko życzenia szefowi siostry i zaczęliśmy ich pakować do auta. Pierwsze, co zapakowaliśmy, to wielkie wiadro CIASTECZEK. Siostrzeniec przylepił mi się od razu do rąk i już mnie nie opuszczał. Mogliśmy wyruszyć w drogę. Zatrzymywaliśmy się przy każdym napotkanym otwartym sklepie, w celu zakupienia chleba, ale wszędzie tylko bagietki, których trzeba by było zakupić chyba kilkanaście, żeby wystarczyło dla wszystkich… W końcu w jednym z ostatnich sklepów (hanut) przy naszej drodze znaleźliśmy chlebek, żeby teściowa nie musiała się znów męczyć 2 razy dziennie… Mąż mój zakupił też dla wszystkich lody, co by nam się trochę ochłodziło gdyż temperatura powyżej 40 stopni. Siostrzeniec wcinał swojego lodzika szybko jak tylko się dało, ale poplamienie nowej koszulki było nieuniknione. Dobrze, że ciocia miała ze sobą mokre chusteczki, bo chociaż trochę mogliśmy malca powycierać. Okazało się jednak, że siostra wiedząc, że jak zawsze coś przywieźliśmy maluchowi nie zabrała mu ubranek na przebrania. I tutaj mamy wielki klops, bo my owszem przywieźliśmy ubranka, ale na zimę, bo letnie dostał poprzednim razem i właśnie w jednym z komplecików siedzi upaćkany czekoladowym lodem… W domu była akcja pranie i suszenie moją suszarką do włosów. Mały dostał też pluszowego smoka wawelskiego, z którym nie rozstaje się podobno do dzisiaj. Mohaned nazwał smoka pieszczotliwie KATUSA (kiciuś). –Przecież nie będę im opowiadać legendy o smoku wawelskim będąc w Tunezji…
Zaraz po przyjeździe do domu siostra poszła pomóc mamie w przygotowaniu śniadania dla całej rodzinki, a ja z mężem zabraliśmy siostrzeńca na małą przechadzkę. Odwiedziliśmy część dalszej rodzinki, poskładaliśmy życzenia, a przede wszystkim pokazaliśmy się, że jesteśmy.
Wróciliśmy do domku, kiedy praktycznie wszystko było już gotowe, a i salon zaczął się zapełniać nowymi przybyszami. Śniadanko znów bardziej wystawne niż w jakiś normalny dzień, a później oczywiście znów nie było końca rozmowom. Nie obyło się bez ciągłego opowiadania historii o porannym zatrzymaniu. W święta tez poinformowaliśmy najmłodszego z braci, że może kontynuować swoją szkołę, bo przejmujemy stery i będziemy mu płacić zarówno szkołę jak i drobne kieszonkowe. Chłopak nie krył łez radości, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że w innym wypadku zakończyłby swoją edukację na naszym odpowiedniku gimnazjum. Kolejny dzień spędziliśmy na rozmowach i spotkaniach z rodzinką i czas zleciał w miarę szybko. Pod wieczór dowiedzieliśmy się o kolejnych zaręczynach, ale jako że to zwykli sąsiedzi, to zrezygnowaliśmy z imprezki i udaliśmy się na wcześniej zaplanowane spotkanie z Kuzynem, który przyjechał na święta z Włoch. Spędziliśmy wieczór na rozmowach w zmiksowanych językach, zjedliśmy u nich dość wystawną, aczkolwiek przygotowaną dość szybko kolację, popstrykaliśmy kilka zdjęć ich córeczce i udaliśmy się w drogę powrotną do domu, bo kolejny dzień dobiegał końca. Przerażała nas myśl o kolejnej zarwanej nocce ze względu na „komforty”, do których przyzwyczajeni nie jesteśmy, ale cóż innego mogliśmy zrobić. Tym razem jednak obydwoje spaliśmy na materacach położonych na podłodze, co poskutkowało o wiele dłuższym i spokojniejszym snem i o dziwo obudziliśmy się następnego dnia o wiele bardziej wsypani, a przede wszystkim zegar pokazywał godzinę 8, a nie jak w dniu poprzednim 5.

29 października 2010

Jeżowe przygody...


Po krótkiej przerwie, zamiast opisywać kolejne dni z Tunezji muszę zmienić temat.
Ostatnimi czasy mamy ogromny wysyp jeży w naszej okolicy. Można je spotkać dosłownie wszędzie i w różnorakiej postaci… (nie będę opisywać, bo niektórych mogłoby zemdlić).
Przedwczoraj natknęliśmy się z Maherem na jeża wiszącego na misce naszego psa i ze smakiem wyjadającego zupkę z mięskiem! Chwilę później minęliśmy kilka jeży idących gęsiego po chodniku i pomogliśmy jednemu w zejściu z drogi, bo, po co ma ktoś przejechać kolejnego małego słodkiego jeżyka…
Wczoraj po raz kolejny akcja jeżowa…
Sąsiadka podaje mi przez ogrodzenie małego jeża, bo jej pies strasznie się przy nim denerwował, a jeżyk cały ze stresu aż podskakiwał przy każdym szczeknięciu. Biorę, więc jeża, kładę na łąkę. Coś mnie jednak niepokoją tylne łapki zwierzęcia, które dziwnie się za nim włóczą. W takim wypadku moje i mężowe miękkie serce daje o sobie znać. Zabieram jeża ze sobą, niosę do domu, pakuję w kartonik wyścielony papierem toaletowym. Daję mleka na zakrętkę od słoika, kroję jabłko i marchewkę. Jeżyk wcina smakołyki, a ja szukam numeru telefonu do schroniska. Tam podają mi numer na 24-godzinne pogotowie jeżowe! Dzwonię. Odbiera niemiły pan, który to każe udać mi się do wyznaczonej przez niego kliniki weterynaryjnej i pokryć koszty leczenia jeża! O zgrozo! To ja z dobrej, nieprzymuszonej woli chcę ratować zwierza, będącego pod ochroną a pan mi każe płacić! Przecież jeż jest państwowy, a nie mój! Mówię więc, że zostawię jeża na tej łące i niech sobie sami po niego przyjadą. Pan jednak zaczyna wyzywać mnie od chamów i prostaków, każe nie przerywać swojego monologu, kiedy to właśnie on wtrącił się w moje zdanie  Aaa 
Odkładam słuchawkę, bo po cóż mam więcej wysłuchiwać, jakim to jestem „pierdolonym krakowskim centusiem”, chamem i innymi epitetami. Po chwili pan oddzwania i znów wyzywając grozi mi, że jak nie zawiozę jeża, to coś tam…. W końcu monolog nieuprzejmego pana kończy się na tym, że mam zawieźć jeża pod wskazany adres, a klinika dołączy rachunek do Pana faktury.
Jeździmy, więc po zakorkowanym Krakowie starając się wybierać uliczki z mniejszą ilością aut, coby szybciej przedostać się na drugi koniec Krakowa. Jeżyk siedzi skulony przy słoiczku z ciepłą wodą. Widać potrzebne mu było się ogrzać. Docieramy do kliniki, krótka rozmowa z rejestratorką:
-Imię zwierzęcia?
-Yyy to jest JEŻ proszę Pani…
-Aha jeż, to proszę chwilkę zaczekać, my tez znamy tego pana z pogotowia…
Po chwili woła nas lekarz, wchodzimy z jeżykiem i dowiadujemy się, że oni jak najbardziej jeżowi pomogą, ale mimo wszystko zapłacić im musimy, bo pan z pogotowia jest im dłużny już ponad 4 tysiące zł i więcej jeży do jego faktury nie dopiszą! Znów mięknie nam serce patrząc na tego biednego jeżyka i dochodzimy do konsensusu z doktorem. Pan liczy nam tylko za wykorzystane leki, prześwietlenia i inne cuda bierze na swój koszt. Decydujemy, że po wyleczeniu jeżyk ma trafić do schroniska dla jeży, a nie przypadkiem do nas na łąkę… Wychodzimy biedniejsi o 50 zł, ale z czystym sumieniem. Więcej do pogotowia jeżowego jednak nie zadzwonię!  Kolega z Tunezji po zasłyszeniu opowieści stwierdził, że on ugotowałby pyszną zupę/sos na tym jeżu, jak to dawniej czyniła jego mama! Bleeeeee

10 października 2010

Relacja cz. II - pierwszy dzień świąt...


Położyliśmy się do łóżka około 5 rano. Moje zmęczenie wzięło za wygraną i po zamknięciu powiek czułam jak odpływam. Sen był jednak płytki, bo słyszałam dosłownie wszystko, co działo się na zewnątrz, a działo się nie mało. Maher nie mógł jednak zasnąć ciągle sprawdzając, czy ktoś nie kręci się wokół auta, jak również jęcząc, że w tym mieszkaniu, to on z żoną nie zostanie. Uwierzcie mi, że o tej 5-tej rano byłoby mi naprawdę wszystko jedno gdzie jestem, byleby tylko mieć głowę na poduszce. Mąż jednak nie dał mi długo pospać w akompaniamencie śpiewających mężczyzn chodzących po ulicach. Śpiewali naprawdę pięknie, bo pomimo braku zrozumienia dostawałam ciarki na całym ciele jak tylko słyszałam ich niskie głosy. Zdołałam poleżeć do 6 rano ( „tak słodko spałaś, że wcześniej nie chciałem Cię budzić”- yyyy no tak, przecież mogłam pospać ze 20 minut, więc nic tylko się cieszyć, że miałam 1 godzinę na odpoczynek!  hehe ) i trzeba się było zbierać, skoro Maher postanowił nie zostawać w tym miejscu ani chwili dłużej. Trzeba było jednak zaliczyć toaletę, która to przesądziła o przeprowadzce. Nie uśmiechało mi się biegać do toalety, która znajdowała się poza mieszkaniem, więc za każdym razem trzeba byłoby coś na siebie narzucać, by sąsiedzi przypadkiem kawałka ciała nie zobaczyli… nie powiem 
Parę minut po szóstej byliśmy już ponownie zapakowani do auta, więc wyruszyliśmy w odwiedziny do brata. Sugeruję, że nikt nie spodziewał się nas o tak barbarzyńskiej porze, jednak brat wykazał się wyrozumiałością i dość szybko był gotowy do drogi do domu.  ziew 
W domu oczywiście też nikt nie spodziewał się, że przyjedziemy z rana, ale zaraz znaleźli się chętni tragarze do wtaszczenia naszego bagażu. Po chwili było też gotowe śniadanie, więc wszyscy razem zjedliśmy posiłek. -Wyjęty z pieca chlebek kukurydziany z masłem, dżemem, jajkiem lub serem. Do tego słodki „budyń”-asida, oraz fura różnych owoców i gorące kakao do popicia. Jednym słowem prawdziwa uczta, bo z reguły śniadania u rodziców nie należą do wystawnych. Po śniadaniu zostały przyniesione przeróżne ciasteczka, które były wyrabiane już kilka dni wcześniej i do tego tradycyjnie parzona, czarna kawa (kahła). kawa  
Ciasteczka są robione w domu, jednak po przygotowaniu zawożone są do piekarni i tam wypiekane. Kobiety z jednej okolicy robią słodkości wspólnie, przy czym każda wykonuje swój rodzaj ciasteczek, a później się nimi dzielą. W ten sposób każda z rodzin mieszkających w pobliżu ma różne rodzaje ciastek. Zaraz po śniadaniu zaczęli się schodzić sąsiedzi i rodzina, bo taka jest tradycja, że wszyscy się wzajemnie odwiedzają. Oczywiście każdy, kto przychodzi, to przynosi trochę ciasteczek, czasami też jakiś napój typu gazuza, czyli Fanta, Sprite, Cola itp. (Po pierwszym dniu nie mogłam już patrzeć na te ciasteczka, i ukradkiem chowałam do woreczka w torebce). Oczywiście najbardziej ze świąt cieszą się dzieciaki, bo one są z tej okazji obdarowywane prezentami. prezent 
Praktycznie każde dziecko ma na święta nowe ubranie, jakąś zabawkę i słodycze, rzadziej jednak pieniądze, ale taki podarunek też się zdarza. Opowieściom o „cudach” Europy nie było końca. Jak zwykle każdy miał mnóstwo pytań, na które oczekiwał odpowiedzi. Ja również starałam się udzielać odpowiedzi na zadawane mi pytania. Było to momentami komicznie, jednak mój kaleczony arabski został tym razem pochwalony  przez wiele osób. Tak, więc pól dnia przeleciało nam na samych rozmowach i witaniu się z kolejnymi odwiedzającymi, życzeniach Aid Mabrouk, aż w końcu przyszedł czas na kolejny posiłek.  
Obiad nie był niczym specjalnym, jednak posiłek musiał być przygotowany dla większej ilości osób, bo przecież nie wiadomo ile osób będzie w domu w czasie jego spożywania. Tym razem machnęliśmy łyżką tylko kilka razy i w końcu trzeba było opuścić wszystkich gości, bo zmęczenie nie dawało o sobie zapomnieć. Panujący upał nie pozwalał jednak zasnąć, więc przenieśliśmy się na zimną posadzkę mieszkania, i na pustym materacu zasnęliśmy kamiennym snem, nie słysząc żadnych rozmów. Obudziliśmy się pod wieczór, posiedzieliśmy chwilę z kolejnymi gośćmi, przyszły kolejne dzieciaki, żeby poprzyklejać się trochę do cioci i wujka „Z EUROPY!”, oraz odebrać swoją porcję czekolady, ciasteczek czy czegokolwiek słodkiego (ważne, że z Europy!). Wieczorny posiłek podobnie jak śniadanie był już bardziej wystawny i składał się z większej ilości potraw. Był kuskus z baraniną, było spaghetti z kurczakiem, zupa rybna, brik, sałatka ze świeżych warzyw, sałatka z grillowanej papryki no i oczywiście chleb, tym razem ze zwykłej mąki z dodatkiem czarnuszki. Na deser owoce i góra ciasteczek  ble  . Po kolacji herbata z orzeszkami piniowymi lub listkiem mięty.
Następnie zwabieni głośnym jodłowaniem kobiet oraz klaksonem samochodów udaliśmy się na zaręczyny jednej z kuzynek mieszkającej w pobliżu…
Podsumowując pierwszy dzień świąt:
-Więcej nie spojrzę na świąteczne ciasteczka!
-Następnym razem wezmę pełną walizkę słodyczy, bo tym razem brakło ich stanowczo za szybko! (mieliśmy 30 czekolad, kilka paczek ciastek, kilka paczek małych batoników i całą paczkę owocowych gum orbit -rozdzieliliśmy pojedynczo po batoniku i paczce gum- 10 drażetek)Walizka przyda się przy zapakowaniu wszelkich prezentów na powrót (W dalszym ciągu dostaję jakieś prezenciki od nowo poznanych członków rodziny: dzbanuszki, flakoniki, perfumy, Fantę, Ciasteczka  ble ...)
-Dla wielu dzieciaków nadal jestem niemałą atrakcją!(oczywiście dla tych, które jeszcze nie miały okazji mnie widzieć wcześniej) Dotykają moich paznokci, włosów, a z wrażenia stwierdzają, że jestem brązowa!  hehehe 
-Posiłki u teściów najlepsze są w święta!
-Kocham tą atmosferę rodziną! 

C.D.N.

8 października 2010

Relacja cz. I


Zaczynać opowiastkę?
Widzę, że wielu z Was nie może się doczekać mojej relacji z pobytu w Tunezji, dlatego też nie będę Was dłużej trzymać i zabieram się do opisywania.
9.09 Planowo wylecieliśmy z Polski i nawet nikt nie przyczepił się do prawie 10 kg nadbagażu w walizkach głównych. Nikogo też nie interesowała znacznie przekroczona waga bagaży podręcznych, ale wszystko to było na nasz plus, czyli pełne zadowolenie. Tradycyjnie w samolocie oka nie zmrużyłam. Lądowanie w Tunezji dość odczuwalne (myślałam, że zgarniemy ze sobą budynek lotniska, :o), ale po chwili byliśmy już na zewnątrz metalowego ptaka, a paczka papierosów pomogła w szybkim przedostaniu się do strefy z bagażami. Nasze bagaże wyjechały, jako pierwsze, więc szybciutko wyszliśmy na zewnątrz. Rozglądamy się, szukamy no i ZONK. Nie ma kolegi, co miał po nas przyjechać samochodem, który mamy wypożyczyć. Mała konsternacja i decyzja o wymianie kasy już na lotnisku, bo z 10-cioma dinarami przywiezionymi z Polski wiele nie zdziałamy. Próbujemy dzwonić do kolegi z polskiego numeru, ale się nie da. ( Swoją drogą do teraz nie wiem, o co chodzi z brakiem możliwości połączeń) -Wysyłamy SMS- brak potwierdzenia. Jesteśmy w kropce, ale czekamy jeszcze chwilę i widzę nagle znajomą twarz, choć nie wiem skąd gościa znam… Po chwili jednak facet podchodzi do nas i wszystko nabiera kolorków. Mamy samochód, tylko trochę innego kierowcę.
Droga do „domu” dłuży się niesamowicie. Zaczynam odczuwać zmęczenie, ale się nie poddaje. Zaciekle prowadzę konwersację w języku arabskim, co pobudza naszego kierowcę do życia i jako tako się przemieszczamy. W końcu docieramy do domu kierowcy, który się z nami żegna, a dalej trzeba już pojechać samodzielnie. Mamy stracha, bo obydwoje z Maherem jesteśmy niesamowicie padnięci, oczy same się zamykają, a część z Was doskonale zdaje sobie sprawę jak jeżdżą w Tunezji… Mąż siada za kierownicą i jakoś się turlamy unikając jadących pod prąd motocyklistów :D
Po 4 rano zbliżamy się do celu, więc wysyłamy SMS do drugiego kolegi, że może wychodzić z kluczami. Kolega chwilę wcześniej skończył pracę, więc tu nie ma problemów. Udajemy się do „naszego mieszkania”. Niosę tylko torby podręczne, resztą zajęli się panowie. Wdrapujemy się po nieziemsko wysokich, stromych i w dodatku zakręcanych schodach. Już mam przed oczami wizję wybitych zębów, a nawet, jeśli nie będzie to dzisiaj, to któregoś z kolejnych dni. Na górze szybkie oględziny mieszkania i kolega wychodzi, a my możemy spocząć na łóżku. Zaczynają się już jednak uroczystości świąteczne i słychać głośne nawoływanie z meczetu…

C.D.N.

3 października 2010

Urodzinowo...


Zanim zacznę opisywać wrażenia z pobytu w Tunezji, to najpierw upamiętnię wczorajszy dzień, czyli 30-ste urodziny męża. Zaplanowana była całkowita niespodzianka i tak też było. Niestety w tym roku nie udało mi się oryginalnie zapakować prezentu, tylko i wyłącznie, dlatego, że byłby zbyt duży i za bardzo widoczny ( W planie było zrobienie wielkiej butelki ballantines, w której miały się zmieścić alkohol i słodycze- strasznie żałuję, że nie zrobiłam, ale niestety nie byłoby wtedy niespodzianki). Piętnaście minut przed umówioną ze wszystkimi godziną poinformowałam Mahera o zbliżającej się niespodziance, żeby chociaż zdążył wziąć szybki prysznic i jako tako się ubrać… Był tort, świeczki, prezenty i uśmiech na twarzy solenizanta, co chyba znaczyło, że urodziny były udane. A teraz sami zobaczcie kolejną ulubioną rzecz Mahera zaraz po piłce nożnej (była w tamtym roku tematem przewodnim na urodzinach):
TORCIK:
  
PREZENTY:
  
Sto lat Kochanie! 
(musi wystarczyć do przyszłych urodzin) 

29 września 2010

Powrót...

Wróciliśmy cali i zdrowi w nocy z czwartku na piątek. Ciężko nam się wbić ponownie w nasza polską, szarą rzeczywistość. Pogoda nas przeraża i z chęcią posiedzielibyśmy jeszcze w Tunezji, gdzie codziennie rozpieszczało nas słoneczko i temperatura powyżej 30 stopni. Nie mieliśmy czasu na nudę, ciągle byliśmy w biegu i zaliczyliśmy więcej niż było planowane. Nie odczuliśmy w ogóle, że minęły 2 tygodnie i z wielkim żalem trzeba było pakować walizki. Mam nadzieję, że niedługo znajdę troszkę więcej czasu i co nieco wam opiszę. Swoją drogą dziękujemy Bogu, że nie zakupiliśmy biletów w Selectours, bo kto wie, czy musielibyśmy wracać wcześniej, czy może na własny koszt…

1 września 2010

Deszczowo-wrześniowo...


Czy ktoś ma jakiś sposób na zebranie się do pisania?
Ja niestety od dłuższego czasu, pomimo chęci i pomysłów na kolejne notki, nie potrafię się zebrać, żeby coś skrobnąć. Niby nic nowego się nie dzieje, ale jest wiele tematów, które mogłabym poruszyć, a niedługo przybędzie mi kilka kolejnych. Mam nadzieję, że w niedalekim czasie minie mi moja apatia do świata wirtualnego i moje notki zagoszczą częściej na blogu.
Póki, co, to zastanawiam się czy ten deszcz i wszędobylska woda nie odpuszczą nam w tym roku? To są jakieś anomalia. Zaczęliśmy rok od wielgachnych mrozów (problemy z pociągami po powrocie z Tunezji), przeszliśmy przez fury śniegu, który nie chciał stopnieć, następnie ten cały wulkan, którego nazwy wymówić nie potrafię (wstrzymanie lotów, brak możliwości powrotu z Tunezji), a później deszcz, deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz, który nie chce nam odpuścić i tłucze się do wszystkich okien- a nóż ktoś go wpuści odpuszczając sobie marzenia o ciepłym lecie… Przecież ten jeden tydzień upałów, który u nas gościł w lipcu, to nawet nie pomógł w osuszeniu gruntu. Kolejny raz poziom wód się podnosi, kolejny raz straż wyjeżdża do pompowania wody, a tu ciągle leje. Strach się bać jak ten rok się może skończyć…
A teraz z innej beczki. Zakupiliśmy bilety i 9.09 Lecimy na święta do Tunezji. Wylot z Krakowa o 16 został niestety zmieniony, na 23: 40, co pokrzyżowało nam trochę plany. Miejmy nadzieję, że kolega odbierze nas z lotniska o barbarzyńskiej porze – 2 w nocy pierwszego dnia świąt, jak również, że kobieta, która ma nam wynająć mieszkanie, nie wyjedzie gdzieś na święta, bo inaczej będziemy skazani zawitać u teściów bardzo wcześnie rano… Po raz pierwszy będę miała możliwość uczestniczyć w świętach, więc z chęcią po powrocie podzielę się wrażeniami. Będzie też przed oficjalne proszenie o rękę dziewczyny brata i ustalanie terminu oficjalnych zaręczyn, więc kolejna okazja, która nie obejdzie się bez opisania jej później. Będą też urodziny przyjaciela, moje urodziny, wesele kuzyna i kto wie, co jeszcze, więc zapowiada się ciekawie i na nudę narzekać nie będziemy.
Co do samego wyjazdu, to zdecydowaliśmy się na same bilety, bo były w rewelacyjnej cenie, a z hotelu i tak przeważnie korzystamy tylko ze spania, więc szkoda przepłacać. Chcemy wynająć mieszkanie, żeby mieć trochę prywatności, ale jak się to skończy, to nie wiem, bo teściowa już teraz jęczy, że przecież jest gdzie mieszkać, ale na razie nie warto się tym stresować. Będziemy na miejscu, to wszystko się wtedy okaże, co i jak zrobimy.
Przed wyjazdem czeka nas też mała impreza rodzinna, bo bratanek 9.09 kończy swój pierwszy roczek, więc będzie torcik, prezenty i piszczące dzieciaki.
A ja się pochwalę, że dostałam przedwcześnie prezent urodzinowy od mojego męża i wygląda on tak: 
  

5 sierpnia 2010

Monotonia i trochę o języku....


Jak zwykle dość długa przerwa w pisaniu, ale przecież nie będę codziennie pisać jak to Maher pracuje, albo ja gotuję obiad. Generalnie życie biegnie nam dość monotonnym torem, a jedyną rozrywką staja się zakupy kolejnych ciuchów dla nas, bądź na wysyłkę do Tunezji.
Zapowiadał się nam miły i przyjemny weekend u znajomych, jednak plany uległy zmianie i Maher idzie obsługiwać imprezę. Przyszły tydzień natomiast mamy cały dla siebie, bo rodzice wyjeżdżają nad morze. Mimo wszystko nie do końca możemy wykorzystać wolny czas tak, jak chcemy, bo trzeba zrobić prace renowacyjne na ogrodzie. Malowanie ogrodzenia itp., czyli to, co tygryski lubią najbardziej, o czym już kiedyś pisałam.
Maher coraz więcej mówi po polsku, czym bardzo często mnie zaskakuje. Ja wysilam mózg, żeby przypomnieć sobie jak dane słowo jest po angielsku, po czym on mówi mi go po polsku. Znalazłam jednak słowo, którego nie wymówi –EŁK (miasto). Oczywiście jakieś tam łamacze języka, to mu nie każe wymawiać, bo i po co. Raczej nie będzie potrzebował mówić chrząszcz brzmi w trzcinie, czy coś na tą nutę. Zastanawiam się też, czy bratanek nie jest powodem, dla którego Maher zaczął mówić więcej w naszym języku. Stara się jak może, żeby do małego mówić po polsku, a słowo „słyszysz” wymawiane przez niego z takim przejęciem powala na kolana. Teraz po prostu wujek z Olkiem chodzą wszędzie razem, i Maher ciągle małemu powtarza „słyszysz? –kot”, „słyszysz? -mucha bzzzz”, „zobacz! –dziadek jedzie, brum brum”. Mówię Wam wygląda to czasami komicznie, ale maluch cieszy się niesamowicie. Może uda mi się kiedyś chłopaków nakręcić to wam pokaże, jak razem szaleją i jak ze sobą „gadają”.
A teraz lecę zajrzeć na wasze blogi. Co prawda odwiedzam je praktycznie codziennie i z notkami jestem raczej na bieżąco, ale nie zawsze mam już czas na zostawienie komentarza, co mam nadzieję zostanie mi wybaczone.

13 lipca 2010

Upałyyyyy i towarzysz :)...


 Kolejny weekend spędziliśmy w miły i przyjemny sposób. Byliśmy umówieni ze znajomymi na weekend u nich, więc w sobotę zaraz po pracy pojechaliśmy. Spakowani i przygotowani na zapowiadane upały marzyliśmy o wejściu do basenu z zimną wodą. Na szczęście na blokowisku, na którym mieszkają znajomi są też baseny, więc mogliśmy z nich skorzystać. W ten właśnie sposób spędziliśmy sobotnie popołudnie i praktycznie całą niedzielę. Maher pływał, pływał, pływał i grał w piłkę wodną albo siatkówkę, ale tak wygląda dla niego relaks. Ja dodatkowo nabierałam brązowych kolorków, co by nie wyróżniać się za bardzo stojąc przy tym moim mężu. Przy okazji rozmowom ze znajomymi nie było końca, bo wiadomo, że rozmowa na żywo, a przez Internet to inna sprawa. Po zamknięciu basenów w sobotę, szybki prysznic i wspólne spotkanie z kolejnym ze znajomych Mahera. Mały mixik od znajomych oczywiście towarzyszył nam przez cały czas nie odstępując nas na krok. Siedząc w knajpce zajadaliśmy pizzę, i panowie popijali sobie piwko. Niestety kobitki zostały przymuszone do abstynencji, jako, że ja w roli kierowcy pić nie mogłam, a znajoma, jako mamusia zajmująca się synkiem, też wolała nie ryzykować. Po powrocie do mieszkania wszyscy zmęczeni duchotą postanowiliśmy pójść spać, chociaż wcześniejsze plany były inne. Mimo wszystko duchota nie pozwalała zasnąć i tak przemęczyliśmy się przez całą noc drzemiąc troszeczkę. W niedzielę po śniadaniu spakowaliśmy ręczniki i wyruszyliśmy przez park na basen, żeby znaleźć sobie jakieś dobre miejsce przy wodzie i schłodzić ciało. Niestety niedziela minęła nam bardzo szybko i popołudniu trzeba było wracać do domu. Mamy jednak nadzieje, że nie był to nasz ostatni taki wypad w tym roku, i ze uda nam się to jeszcze powtórzyć…
A teraz powiem Wam, że denerwuje nas powolność działania południowców. Ja już przestaję się tym złościć, bo przy tych ostatnich upałach, to sama się jakoś wolniej ruszam i na nic nie mam ochoty. Chociaż może nie do końca na nic ochoty nie mam, bo najchętniej to bym spała całe popołudnie i jadła kostki lodu, zapominając o wszystkich obowiązkach. A oni? A oni takie temperatury mają przez ponad 7 miesięcy w roku i nie idzie do tego przyzwyczaić organizmu.
Może i u nas powinno się wprowadzać popołudniową sjestę w czasie takich upałów? Ja byłabym ZA!
A tutaj nasz mały towarzysz:
  

1 lipca 2010

Prace domowe i ogrodowo...


Upały, upały… A ja siedzę i męczę się z przeziębieniem od niedzieli. Katar cieknie z nosa, nie pozwala porządnie oddychać, chrypka coraz większa, a organizm zamiast walczyć to tak jakby się poddawał. Wraz z większym gorącem na dworze ja coraz bardziej słabnę i tylko mocna witamina C stawia mnie na chwilę na nogi. Mimo wszystko, kiedy taka pogoda, to ciężko się położyć, więc wczoraj zabrałam się za letnie- generalne porządki. Pomyłam kilka okien, ściany zostały obmiecione na wszelki wypadek, jakby gdzieś jakaś pajęczynka się zaczynała tworzyć, poodsuwałam meble, wymyłam podłogi, lampy, wytrzepałam dywany i padłam… Jednym słowem mama ma na swoim piętrze porządek, a nasz pokój nadal czeka… Mam jednak nadzieję, że zostanie ta pogoda na dłużej, i pozwoli mi dokończyć mycie okien w całym domu, kiedy tylko lepiej się poczuję. Dzisiaj za to czeka nas koszenie ogrodu, ale słońce musi przestać parzyć w głowę, zanim wyjdziemy na 4 godzinki chodzenia za kosiarką… Swoją drogą, to tyle roboty czeka w domu i na ogrodzie, że zastanawiam się czasami, po co to wszystko, skoro zaraz znów trzeba robić to samo… W kółko latamy po ogrodzie z nożyczkami, sekatorem, sierpem, łopatą, grabkami, a to wszystko ciągle rośnie i rośnie jakby na jakimś nawozie, co najmniej było… Lubię wyjść na ogród, czuć świeżo skoszone siano na sąsiedniej działce, oberwać poziomkę przechodzącą przez ogrodzenie od sąsiadów, zerwać jabłko z naszej jabłonki, wejść do lasu na ostrężyny, czy po prostu wraz ze znajomymi zrobić grilla na własnym ogrodzie wśród śmiechu biegających za piłką dzieci. Ciesze się, że nie mieszkamy w bloku, bo nie byłoby takiej swobody, z drugiej jednak strony, byłoby trochę więcej wolnego czasu, ale to nie wynagrodziłoby nam pięknej przyrody z każdej strony domu. 
A takie mamy widoki z naszych okien z pokoju na nasz ogród i najbliższą okolicę:
 

 

  

21 czerwca 2010

Jak można miło spędzić niedzielę...


Mieliśmy cały tydzień na zaplanowanie tego weekendu. Jest to od połowy kwietnia nasz pierwszy, wspólny, wolny weekend, więc chcieliśmy go spędzić miło, ale nie nudno. Jako, że sobota jest dniem jeszcze roboczym, to w planach nie było nic specjalnego. Trochę porządków w domu i na ogrodzie, później jakieś wspólne zakupy, które sprawiają nam obojgu przyjemność, a wieczorem wspólnie przygotowana i zjedzona kolacja. Jak większość młodych małżeństw cieszymy się niezmiernie z każdej chwili spędzonej wspólnie, bez obecności osób trzecich, co nie świadczy jednak o tym, że nie lubimy przebywać w towarzystwie innych.  Na niedzielę zaplanowaliśmy już wcześniej, że całą rodziną pojedziemy na baseny termalne. Jak zaplanowaliśmy, tak tez uczyniliśmy i dzisiaj już przed 8 rano byliśmy w drodze, żeby wejść na baseny, kiedy nie będzie jeszcze tłumów. Trzy godzinki spędzone w wodzie na wariowaniu na zjeżdżalniach, sztucznej fali, masażach wodnych i innych przyjemnościach, włączając w to pływanie, było już dla nas wszystkich wystarczające. Oczywiście każdy znalazł trochę czasu dla 9-cio miesięcznego bratanka, który to pływał razem z nami i piszczał na cały basen, co było dla nas dodatkowa radością. Później wspólny obiad w restauracji, a po drodze, krótka wizyta u znajomych w górach i wspólna szybka kawka/herbatka i trzeba było się zbierać do domku, żeby nie stać w korkach na zwężonych odcinkach zakopianki. Większość Niedzieli minęła nam miło i przyjemnie. Teraz możemy się odprężyć w domu oglądając jakiś film, bo grillowany kurczak czeka na nas od wczoraj w lodówce, więc nie trzeba się martwić o gotowanie czy szykowanie kolacji. A jutro -powrót do normalności.
Jeśli ktoś ma w planach baseny termalne, to szczerze polecam wypad do Bukowiny, którą odwiedziliśmy dzisiaj już kolejny raz od zeszłego roku.  
Teraz planujemy wypad do Tatralandii, gdyż Maher jeszcze tam nie był, a i ja nie byłam po dołożeniu nowych atrakcji..

1 czerwca 2010

Chlebek...


Nie mam pojęcia, co się dzieje z blogami na Onecie. Albo wyskakuje informacja, że blog nie istnieje, albo jakiś błąd zapewniający, że mojemu blogowi na pewno nic się nie stało… W każdym bądź razie zaczyna to być irytujące. Dzisiaj chciałam opisać, w jaki sposób moja teściowa piecze przepyszny chleb, ale robię to już trzeci raz i jeśli tym razem znów mi coś wyskoczy to się poddaje.
Teściowa oczywiście najpierw odpowiednio wcześniej zarabia ciasto na chleb, czego jednak nigdy nie udokumentowałam na fotkach, dlatego późniejsza relacja ze zdjęć, nie będzie obejmowała tego stanu chleba… Chleb zarabiany jest z różnego rodzaju zbóż, niestety ani po dotyku, ani po wyglądzie, ani po smaku nie jestem w stanie rozpoznać i powiedzieć, co to za zboże. Jedynie jeden z chlebów wiem, że jest robiony z mąki kukurydzianej. Następnie chleb uformowany w małe bochenki jest odłożony do wyrośnięcia.
Wiele osób wie, w jaki sposób Berberzy pieką chleb, ale nie zdaje sobie sprawy, że na większości tunezyjskich podwórek znajdują się murowane paleniska, które służą właśnie do wypiekania chleba nie tylko Berberom.W palenisku rozpalany jest ogień, a najczęściej używanym chrustem są wysuszone „liście”opuncji.  Kiedy chleb jest wyrośnięty,a „piec” odpowiednio nagrzany i nie ma w nim ognia, bo pozostał już tylko tylko sam żar, to można rozpocząć całą procedurę. Teściowa zamacza swoją dłoń w wodzie i bierze bochenek chleba, który następnie rozpłaszcza na dłoni. Posypuje go trochę mąką i znów zamacza dłoń,aby włożyć ją razem z chlebem do rozgrzanego pieca. Następnie przylepia starannie chleb do gorących ścianek i powtarza tę czynność z każdym kolejnym chlebem. Gdy wszystkie chleby są już przyklejone, „przegrzebuje” popiół żeby żar był na wierzchu i przykrywa piec kawałkiem blachy, żeby utrzymać odpowiednią temperaturę. Kiedy chleby zaczynają spadać na popiół, to znaczy, że są już odpowiednio wypieczone z jednej ze stron. Wtedy teściowa znów zamacza dłoń, żeby chronić ją przed poparzeniem i układa chleby wokół popiołu obracając je na drugą stronę. Druga strona nie potrzebuje jednak dużo czasu i po jakichś2-3 minutach chleb jest wyciągany i gotowy do spożycia.  Teściowa najczęściej wypieka taką ilość chleba, żeby wystarczyło dla całej rodziny na około tydzień, aby nie robić tego codziennie. Wiadomo, że najlepszy jest ten najświeższy, który jednak wcale zdrowy nie jest… Mimo wszystko raz na czas można sobie pozwolić na taką rozkosz,a wiadomo, że jak synuś przyjeżdża, to chleb mamusia piecze. Nam wtedy wystarcza jeszcze chakchouka i jesteśmy szczęśliwi…
A teraz fotorelacja:
Tak właśnie wygląda "piec" do pieczenia chleba
  
Tutaj mamy wyrośnięte chlebki gotowe do wyklejania
  
A teraz dłoń wyklejająca chleb nad żarzącym się paleniskiem
  
Pierwszy chlebek wyklejony
  
Czas na kolejne
  
Mogą być też podłużne zamiast okrągłych
  
A tak wyglądają po upieczeniu
  
Nic tylko schrupać!!!

28 maja 2010

Dwa lata spokoju...


Nie napiszę zbyt wiele, ale pochwale się, że odebraliśmy wczoraj decyzję o przyznaniu kolejnej karty czasowego pobytu. Tym razem karta została przyznana na 2 lata, więc będziemy mogli teraz złapać trochę oddechu od tych wszystkich papierów. Maher ma też już polskie prawo jazdy, więc kolejny krok za nami....Tym razem karta została przyznana, bez żadnej wizyty policji, nie odwiedziło nas też ABW ani straż graniczna. Jednym słowem, wystarczyły wszystkie złożone papiery i nasze przesłuchanie, które w sumie miało jakieś 20 pytań dla każdego z nas. Pan przesłuchujący pogratulował identycznych odpowiedzi i życzył sobie, żeby więcej takich małżeństw było, bo ostatnio coraz mniej takowych  na przesłuchaniach... 

20 maja 2010

Lepiej późno niż wcale...


Takimi to słowami pochwale się, że zaczynam naukę arabskiego, a moim nauczycielem będzie oczywiście mąż. Pierwsze słowa dotyczą tego, że w niedziele minął nam rok po  ślubie, a ja dopiero teraz się za to zabieram. Chcę się nauczyć rozumieć i odpowiadać w bardziej zrozumiały sposób dla mojego rozmówcy jak i dla mnie samej. Co prawda potrafiłam odpowiadać już wcześniej, ale nie zawsze sama wiedziałam, co dokładnie mówię, bo były to wyuczone zwroty. Teraz zaczynamy od podstaw. Wszystko po kolei. Czego się nauczę, to się okaże po jakimś czasie. Na pewno będzie to zależało od cierpliwości mojej jak i Mahera, oraz chęci włożonych w naukę i ilość poświęconego czasu na naukę. Póki co wzięłam jakiś stary zeszyt, zapisałam cyfry i liczby aż do miliona, a Maher powtarzał wymowę. (w większości przypadków tylko wzory jak łączyć w danym momencie nazwy). Może w niedługim czasie opanuje liczenie, skoro w kilka minut załapałam zasadę do tysiąca… Mam nadzieję, że zapał mi nie minie i Maher nie będzie się złościł, kiedy coś mi nie będzie wychodziło. W innym wypadku pewnie szybciej zastopuję naukę, niż ją zacznę… 

11 maja 2010

Międzykulturowe poznanie się rodzin + streszczenie pobytu...


Piszę, co prawda z opóźnieniem, ale jestem pewna, że mi to wybaczycie. Codziennie zakładałam sobie, że dzisiaj właśnie napiszę, ale niestety końcowo milion innych zajęć nie pozwalało mi zająć miejsca przed komputerem. Długi weekend, oraz weekend z tego tygodnia w zasadzie mogłam coś naskrobać, bo nic ważnego nie robiłam, ale cały wolny czas spędzony bez Mahera spędziłam na czytaniu książek… A teraz do rzeczy, bo pewnie i tak większość ominie wstęp i będzie czytała to, na co czeka, czyli drobne streszczenie z Tunezji, a może nie takie drobne…
Wylecieliśmy z Katowic praktycznie pustym samolotem -9 kwietnia. Na miejscu wypełniliśmy fiszki w hotelu, szybki prysznic, przepakowanie potrzebnych nam rzeczy i już czekaliśmy na kolegę, żeby po nas przyjechał i przywiózł nam auto. Oczywiście słowo czekaliśmy dotyczyło mnie i Mahera, bo rodzice w pierwszym dniu nigdzie się nie wybierali. Następnie wypełniliśmy niezbędne dokumenty w biurze kolegi, przywitaliśmy się z pozostałymi znajomymi, którzy zdążyli nas już do tego czasu dostrzec i w końcu ruszyliśmy w drogę. Atmosfera troszeczkę nerwowa, bo dnia następnego ma być pierwsze spotkanie naszych rodzin. Dla nas sytuacja trochę śmieszna, bo przecież jesteśmy już prawie rok po ślubie, a tu dopiero pierwsze spotkanie, ale lepiej późno niż wcale. Przyjechaliśmy na miejsce, obejrzeliśmy nową łazienkę w domu, oglądali też sąsiedzi, więc całe zbiegowisko wokół jedynej „prawdziwej” łazienki w tej wsi. Może nie jest to łazienka marzeń dla nas, ale dla nich owszem. Jest normalna toaleta, jest prysznic, umywalka, i inne pierdołki, więc naprawdę jest ok., pomijając fakt flizowania. Cóż, fachowiec fachowcowi nie równy, u nich przeżyjemy patrząc nawet na te flizy krzywo pocięte i pomalowane czymś dziwnym, na pierwszy rzut oka wyglądającym jak fuga… Dla mnie jedyną przerażającą rzeczą jest zimno panujące w łazience, ale najwyraźniej latem da się przeżyć biorąc prysznic, a zimą miejmy nadzieję, że testować nie będę musiała…
W tym dniu po raz pierwszy zostajemy u nich na noc. Wszyscy wniebowzięci, że w końcu się zdecydowałam i można posiedzieć do oporu. Pozostanie na noc pozwala nam jednak zauważyć pewne kwestie, jak np. przygotowanie materaców do spania dla wszystkich synów przez mamę (sióstr nie ma w domu, jedna mężatka, a druga studiuje w Tunisie). Jedno nasze spojrzenie na siebie wyrażające niezrozumienie dla sytuacji i bracia na komendę starszego brata- Mahera zaczynają ścielić materace samodzielnie, wyrażając swoje niezadowolenie z tego powodu.  My również kładziemy się spać, ale trudno nam zasnąć. Opatuleni i mocno wtuleni staramy się zasnąć pomimo panującego zimna. W końcu decydujemy się założyć bluzy, żeby, chociaż ręce nie marzły. Niestety drewniane okiennice nie zatrzymują na tyle wiatru i całego chłodu, żeby w środku w pomieszczeniu było ciepło. Dodatkowo rozprasza nas kapanie wody do wiaderek podstawionych pod rynnami, żeby było do podlewania… Wstajemy przed godziną 6 rano, bo dłużej nie możemy już wyleżeć. O dziwo na zewnątrz cieplej niż w pokoju. Mama już na nogach, a cała reszt ŚPI. Mama szykuje śniadanie, a dorosłe chłopy śpią i nawet nie wyprowadzą owiec… Tego nie możemy zdzierżyć i budzimy chłopaków. Ci nieprzytomni fiksują na nas pod nosem, ale robią, co brat karze. Mama zszokowana…
Łykamy na szybkiego jakieś jajka na twardo i kawałek chleba, na co oczywiście tym razem zszokowana cała rodzina, bo przecież śniadanie tak, jak co dzień, to miała ugotować mama i to na ciepło! Niestety nie tym razem moi drodzy dzisiaj zjecie po europejsku śniadanie na zimno w dodatku każdy zrobi sobie samodzielnie, a mama ma dzień dla siebie…
Następnie zabieramy najmłodszego z braci do szkoły, wujka do miasta i sami również jedziemy na targ kupić świeżą baraninę i jakieś warzywa. Zawozimy wszystko do domu i jedziemy po rodziców do hotelu. W domu u teściów zaczyna się coś dziać, co chwila ktoś wchodzi i wychodzi i coś przynosi i sprząta… Zabieramy rodziców z hotelu, zabieramy w tym dniu również wszystko, co przywieźliśmy dla nich z Polski. Tym oto sposobem po przyjeździe i „ceremonii” powitalnej w sensie wycałowania się wszystkich ze wszystkimi zaczyna się małe zamieszanie i tłumaczenie, kto jest, kto i rozdanie tego, co, dla kogo mamy. Każdy dostaje po butelce perfum, wspólnie dostają jakieś słodycze, najmłodszy brat dostaje jeszcze dres i buty, siostra studiująca również dostaje jakieś ciuchy. W domu zaczynają się zbierać inni goście, czyli dalsza rodzina. Przychodzi też wujek i wtedy atmosfera staje się bardziej rozluźniona. Moja mama oczywiście zagląda wszędzie ciekawa wszystkiego. Przypatruje się wyrabianiu chleba i przygotowaniu pozostałych posiłków. Ja z Maherem tłumaczymy na dwie strony i z każdą chwilą mamy coraz większy mętlik w głowie, ale wszyscy są zadowoleni. Zjadamy wspólną obiadokolacje, później jeszcze trochę rozmów i wracamy do hotelu, ale z dodatkową osobą. Zabieramy ze sobą najmłodszego brata, żeby trochę mu się zmieniło. Wykupujemy „młodemu” jedna dobę hotelową, później zabieramy go na dyskotekę hotelową. Następnego dnia zjadamy śniadanie i ruszamy w drogę żeby kupić, co zaplanowaliśmy. Po drodze jednak zahaczamy o medinę Hammametu, odwiedzamy też najstarszego brata i dopiero później zaczyna się „polowanie”. Najpierw mój tata kupuje dzieciakom rowery. Jeden dla siostrzeńca Mahera, drugi dla kuzyna mieszkającego obok. Chłopcy oprócz rowerów dostaną też słodycze i ubranka. Starszy dodatkowo plecak do szkoły. Następnie chcemy kupić meble kuchenne, ale tu już łatwo nie jest. Po kilku godzinach poszukiwań moi rodzice rezygnują i jedziemy do teściów. Kolejne spotkanie, tym razem mniej wystawne i bardziej na luzie. Dzieciaki zachwycone prezentami. Siostrzeniec pamięta moje imię i siedzi wyłącznie u mnie lub u wujka na kolanach. Starszy chłopiec ma łzy w oczach widząc rower i powtarza raz za razem „dziękuje”.
-Chyba pisałam już kiedyś o tym kuzynie, że jest sierotą i wychowują go babcia z ciocią. Niedawno ciocia wyszła za mąż i nowy przybrany tata nie darzy chłopca wielką miłością, a raczej dziecko jest dla niego okropną przeszkodą…
Siostrzeniec natomiast uczy się nowego słowa i wychodząc z pokoju woła do Mahera- „oć”. Cóż innego mógł zrobić wujek jak tylko zabrać rowerek i pójść z maluchem trochę pojeździć, a raczej pouczyć go pedałować.
Wieczorem wracamy już do hotelu tylko w czwórkę, młody zostaje, bo następnego dnia ma już szkołę. Następnego dnia, sami bez moich rodziców szukamy chłopaka w szkole, żeby zabrać go do zrobienia zdjęć do dokumentów. Później odstawiamy go do szkoły i sami jedziemy wyciągnąć kilka papierów potrzebnych do wyrobienia dowodu osobistego. W ten sposób też spędzamy kilka następnych dni walcząc z papierami, a wieczorami, jeśli jesteśmy w stanie spotykamy się z kolegami Mahera. Wyciągając niezbędne papiery z urzędów i biegając za jakimiś stemplami i znaczkami wyciągamy też papier dotyczący stanu cywilnego Mahera. Dokument oczywiście w języku arabskim, więc śmiejemy się słysząc jak urzędnik kaleczy sobie język czytając moje imiona i wcześniejsze nazwisko zapisane po arabsku. Pomiędzy wyciąganiem papierów z urzędów szukamy tez przeklętych mebli kuchennych, jednak nie kupimy przecież super ekskluzywnej kuchni, bo nie będzie pasowała do takiego domu… W końcu w akcie desperacji kupujemy cegłę, drzwi, okno, płytki na podłogę blaty kuchenne, zlew, pralkę i nową kuchenkę wraz z piekarnikiem oraz inne potrzebne ustrojejstwa, następnie zamawiamy u stolarza drzwiczki do szafek i tak oto będzie wyglądała nowa kuchnia, która zostanie wydzielona z jednego z dużych pokoi.  Szafki będą murowane, a jedynie z przodu będą miały drewniane drzwiczki. Zobaczymy jak to wszystko wyjdzie jak pojedziemy następnym razem. Kiedy? Nie wiemy.
W przedostatni dzień naszego pobytu teściowa piecze obiecany chleb dla moich rodziców. Jedziemy go odebrać i zawieźć wszystkie niezbędne papiery, żeby brat mógł złożyć wnioski następnego dnia. Mamy nadzieję, że jak wszystko dobrze pójdzie, to uda nam się zabrać brata do Polski na wakacje. Na jak długo, to będzie zależne od szybkości wyrabiania papierów. Jeśli nie, to dopiero w następne wakacje będziemy mogli go zabrać, żeby chłopak nie tracił szkoły. Ja dostaję od teściowej śliczną przywieszkę do łańcuszka, którą od razu mi zakładają. Zabieramy też trochę nasion melonów i arbuzów, żeby spróbować czy u nas w Polsce wyrosną i będą smakować tak jak u nich. Wracamy do hotelu i jesteśmy po tym całym tygodniu bardziej zmęczeni niż zrelaksowani, ale załatwiliśmy wszystko, co trzeba, a pobyt miał służyć poznaniu się rodzin i tak też było. W nocy mamy wyjeżdżać z hotelu, więc na szybkiego pakujemy bagaże. Oczywiście mamy ich więcej niż jak przyjechaliśmy, więc na pewno będą problemy na lotnisku, ale jeszcze się tym nie stresujemy. Chcemy, chociaż na chwilę przed wyjazdem przyłożyć głowy do poduszek. Maher jęczy, że tydzień minął tak szybko, że w sumie nawet nie czuje, że był w domu.  Przed wyjazdem czytamy jednak informacje w TV o wybuchu wulkanu i zamkniętej przestrzeni powietrznej. Informujemy rezydenta, ale mimo wszystko wyjeżdżamy z hotelu z Hammametu. A później to już tylko nerwowe oczekiwanie na lotnisku. Po 12 godzinach zabierają nas do hotelu w Monastyrze, gdzie koniec końców spędzamy kolejny tydzień, z kilkoma spotkaniami dziennie z rezydentką w celu jakichś informacji. Nie muszę chyba wspominać, że za każdym razem wszyscy liczyliśmy na jakiś wylot. Ten tydzień mogliśmy się z Maherem zrelaksować, ale myśli na to nie pozwalały. Mój delfin, pomimo, że będąc jeszcze w Polsce głośno się zarzekał, że kąpielówek nie potrzebuje, to z chęcią je wykorzystał w czasie pobytu w drugim hotelu. Już w drugim dniu pobytu w drugim hotelu, zaraz jak tylko odebraliśmy w końcu bagaże z lotniska wskoczył w kąpielówki i pływał, nurkował, skakał do wody, zjeżdżał na zjeżdżalniach i bronił Polskiej bramki, a miejscowi patrzyli na niego jak na dziwaka. Później narzekał na panujący upał, kazał smarować się kremami, chował się w cieniu i marudził, że już chce wracać do Polski…
Dodam jeszcze, że ten mój mąż był cały czas obserwowany przez Tunezyjczyków, ze względu na jego ubiór. Tunezyjczycy najchętniej jeszcze w bluzach, swetrach, koszulach, kurtkach, a najlepiej to we wszystkim naraz, a Maher krótki rękaw, krótkie spodnie, japonki i dobrze jest. Ostatniego dnia doceniliśmy jego inność, jadąc autobusem do Sousse. Pół godzinna wycieczką w każda ze stron była koszmarem. Smród spoconych ciał, w dodatku przepychających się do przodu autobusu podczas zbliżania się do kolejnych przystanków był czymś okropnym. O kulturze wsiadających do autobusu nie wspomnę, a kogoś, kto wymyślił coś takiego jak pana biletowego z tyłu i wysiadanie przodem to najchętniej udusiłabym własnymi rękoma. Kantowanie przy wydawaniu reszty przez pana biletowego też pozostawia wiele do życzenia. Ja osobiście dziękuję Bogu, że nie musiałam częściej korzystać z komunikacji miejskiej, bo z całą pewnością w innym wypadku używałabym częściej słownictwa arabskiego, które trzeba by było cenzurować.  wściekły 
Dodam też, że w czasie wycieczki do Sousse zadziwiłam nie tylko rodziców, poznanych w hotelu znajomych, czy mojego męża, ale też sprzedawców i samą siebie. Jakiś facet pracujący u złotnika zaczął coś do mnie gadać i zadawać pytania, a ja najzwyczajniej w świecie nie myśląc zaczęłam udzielać odpowiedzi w języku arabskim, bo przecież w takim słyszałam pytania. Nagle niezła grupka na czele z rodzinką stała w koło mnie przyglądając się z rozdziawionymi ustami jak odpowiadam pełnymi zdaniami… Swoją znajomością słówek zaskoczyłam też tunezyjską rodzinkę w czasie wizyt u nich w domu. Najwięcej rozumiała siostra znająca angielski, ale również i ona była w szoku, kiedy to w czasie wymiany zdań z Maherem mówiliśmy po angielsku, włączając arabskie słowa i łącząc to wszystko z polskimi. Cóż jakiś wspólny język wypracowaliśmy i ważne, że my się dogadujemy, a że reszta czasami dziwnie się nam przygląda podczas naszych rozmów, to już nic nie poradzimy. luzak 

27 kwietnia 2010

Krótka relacja/sprawozdanie...

Myślę, ze nie mogę zacząć tej notki inaczej, jak tylko powiedzieć przepraszam za brak mojej obecności na blogu...
Niestety ostatnio coraz  mniej czasu poświęcam internetowi, a jak już planuję, że coś napiszę tutaj, to pojawiają się nieplanowane okoliczności.
Zaraz po świętach rodzice zabrali nas na tydzień do Tunezji, gdyż chcieli poznać moich teściów. W związku z tym tydzień poświąteczny był trochę zwariowany, bo trzeba było wszystkie sprawy zakończyć przed wyjazdem. Musieliśmy skompletować wszystkie dokumenty, do kolejnej karty czasowego pobytu Mahera, bo jakby coś nagle wypadło, to po wyjeździe mogłoby być już za późno i byłyby w przyszłości problemy z karta stałego pobytu. Dzień przed wyjazdem dokumenty zlożone, lekarze pozałatwiani, torby spakowane. 9 kwietnia polecieliśmy razem z rodzicami do Tunezji.Wszyscy oczywiście pozytywnie nastawieni, bo nic nie zapowiadało, że nasz pobyt nie skończy się planowo po tygodniu. -pobyt przebiegał zgodnie z planem.Wyjeżdżając z hotelu w dniu planowego wyjazdu wiedzieliśmy już, że chwilę wcześniej wybuchł wulkan, przez co lotniska w zachodniej Polsce mają być zamknięte, ale Katowice jeszcze funkcjonowały... Niestety nie wylecieliśmy, a jedynie spędziliśmy ponad 12 godzin na lotnisku, w tym 3 godziny w samolocie, żeby linie lotnicze nie musiały płacić kary. Następnie biuro podróży zorganizowało nam wyjście z lotniska i przejazd do jednego z hoteli i kolejne oczekiwanie na decyzje w naszej sprawie. W ten sposób kolejne 6 godzin spędzamy na sofach w recepcji hotelowej, dostajemy normalny obiad i wodę oraz 4 pokoje do dyspozycji całej 49 osobowej grupy. O godzinie 18-stej wiemy już na pewno, że tego dnia nie wylecimy i wszyscy dostają swoje pokoje. Biuro zapewnia nam spanie, i opcje HB w hotelu, aż do momentu kiedy wyjedziemy, a szef hotelu dorzuca od siebie opcję all inclusive, więc wszyscy jesteśmy zaopaskowani. Tym oto sposobem jesteśmy jak ptaszki w złotej klatce, mamy wszystko, ale utknęliśmy w pewnym miejscu. Codziennie kilka spotkań z rezydentką, żeby dowiedzieć się jakichś nowości w naszej sprawie- oczywiście wszyscy spragnieni informacji o jakimś wylocie. Pojawia się informacja, że za 15 minut możliwy wyjazd na lotnisko i lot przez Djerbę do Pragi, później już dalsza podróż na własną rękę, ale nie jest pewne czy dolecimy do Pragi, czy utkniemy na Djerbie i już tam zostaniemy zdani na własną kieszeń. Jedynie 6 osób decyduje się wybrać tę opcję, my wraz z resztą zostajemy. Na następny dzień ma przylecieć grupa Polaków z Warszawy, a my odlecieć tym samolotem. Jeśli nie przylecą, my nie odlecimy. Pomimo, że lotniska zaczęły już normalnie funkcjonować od tego dnia, to nie ma dla nas samolotu. Na szczęście chwilę później przychodzi informacja, że owszem Warszawa przyleci, ale planowo przylecą też Katowice, więc możemy wrócić normalnie w piątek jak przylatywaliśmy. Wybieramy oczywiście opcję piątkową i dopiero ostatni dzień czyli czwartek 22-kwietnia spędzamy bez nerwów i wątpliwości. W piątek wylatujemy z Tunezji z dwu-godzinnym opóźnieniem w związku z chmurą wulkaniczną, ale spokojnie dolatujemy do Polski... Teraz jesteśmy już w domu, wszystko wraca powoli do normy,  a my z całego serca dziękujemy biurze podróży Exim Tour, które zajęło się nami w perfekcyjny sposób,oraz rezydentce Pani Karolinie, które matkowała Nam przez cały tydzień i stała za nami murem. Śmiało możemy polecać to biuro innym klientom i sami będziemy korzystać w przyszłości z ich oferty, wiedząc że nic złego się nam nie stanie. Szczerze możemy też polecać hotele sieci Prima Life, a w szczególności Hotel Prima Life Skanes, które w medalowy sposób zapewniło nam zakwaterowanie, wyżywienie i wszelkie inne atrakcje. Hotel ten zdecydowanie nadaje się też dla rodzin z dziećmi, gdyż specjalnie szkoleni animatorzy zapewniają dzieciakom w każdym wieku całodniową,  profesjonalną opiekę i atrakcje, niezależnie od pogody. Dziękujemy też pięknemu, gorącemu Tunezyjskiemu słoneczku, które rozpieszczało nas swoimi promieniami w dodatkowym dla nas tygodniu, jak również w planowanym terminie urlopu.
Tak oto optymistycznie kończę dzisiejsza notkę, idę popytać o jakiegoś tłumacza dla Mahera na piątkowe przesłuchanie, a dokładniejsza relacja z pobytu w Tunezji pojawi się niebawem. Myślę, że znajdę trochę czasu w długi weekend, żeby napisać coś więcej o Tunezji i przesłuchaniu do karty, bo mąż mój już od czwartku po skończonej pracy z tatą zaczyna pracę popołudniową przy obsłudze kolacji, później w sobotę wesele, w niedziele komunia i miejmy nadzieję, że w późniejszych terminach też będzie potrzebny. Niech robi to, co go cieszy... (trzymajcie kciuki, żeby w końcu znalazł coś w swoim zawodzie na stałe)

P.S Chciałam dodać jeszcze jedno: Wcześniej oglądając TV, czy też słuchając radia i słysząc o ludziach koczujących na lotniskach, czy tych którzy gdzieś tam utknęli, nie sądziliśmy, że nas też to może spotkać. 

17 marca 2010

O książkach słów kilka...


Nie pisze zbyt często głównie ze względu na brak Internetu na moim komputerze, ale również w związku z rozdarciem psychicznym z mojej strony. Nie nadążam za tym wszystkim, co się dzieje wokół mnie, ludzie schodzą z tego świata zbyt szybko i zbyt niespodziewanie… Pogoda nie sprzyja raczej poprawie nastroju, a wręcz przeciwnie popycha ona do dalszego myślenia, rozpamiętywania i tak w kółko, przez co człowiek zaczyna wariować i mówię to całkiem serio… Na domiar złego w ciągu wczorajszej nocy dopadła mnie niespodziewana angina, która miejmy nadzieję nie skończy się zastrzykami, choć pani doktor stwierdziła, że takiego czegoś to dawno nie widziała… Generalnie nie jest źle, tylko oddech ciężko łapać, bo gardło strasznie opuchnięte i pomniejszone przez ropne czopy, więc maleńki otworek do oddychania Jest momentami niewystarczający.
Co do braku Internetu, to niestety nie służy mi to absolutnie, bo jak tylko dopadłam Internet na innym komputerze, to na dzień dobry zakupiłam 3 nowe książki do kolekcji, a teraz czekam na przesyłkę. Czytać to ja naprawdę lubię, ale to, co chcę, a nie muszę… Niestety chyba większość osób tak ma i cieszę się, że skończyła się dla mnie era obowiązkowych lektur. Musze się jednak przyznać, że nie lubię chodzić po bibliotekach i szukać książek, które chcę przeczytać. Ja lubię mieć książki na własność. Tak było od dziecka i tak mi zostało. Wszyscy znajomi wiedzą, że spokojnie mogą przyjść do mnie po jakieś lektury, które dodatkowo są z moimi adnotacjami i małymi opisami, czy wypracowaniami, które pisaliśmy w szkole. Znajomi zadowoleni, a ja po swoich książkach nie obawiałam się pisać jakichś uwag, czego nie zrobiłabym z książką z biblioteki. Teraz z powodu bardziej ograniczonego miejsca w pokoju z wiadomych powodów, część książek, głównie lektur wywędrowała opisana, zapakowana w pudełka na strych. Jak ktoś potrzebuje to wiem skąd wyjąć i nie ma problemu, a w mojej małej biblioteczce w pokoju zostały tylko książki czytane na bieżąco te, co już przeczytane, ale jeszcze się mieszczą. Czasami zastanawiam się czy jest to normalne, ale zostały mi już tylko 3 książki do przeczytania, więc z obawy jakby, co najmniej miało zabraknąć książek w księgarniach dokupiłam wcześniej wspomniane trzy nowe… W kolejce do kupienia czeka 27 tytułów, a z każdym nowym katalogiem świata książki, czy przeglądaniem księgarni internetowych przybywa ich na liście.
Myślałam ostatnio nad założeniem takiej strony czy forum, gdzie można by było się powymieniać książkami, żeby nie wydawać tyle pieniędzy, ale później olśniło mnie, że koszty przesyłek wyjdą w zasadzie na jedno, a nigdy nie wiadomo czy dana książka do mnie wróci i w jakim stanie wróci przede wszystkim…. Tym oto tokiem myślenia, wróciłam do punktu wyjścia i książki nadal czekają na swoją kolej…
A Wy? Czytacie książki, czy ograniczacie się do codziennej prasy, lub newsów na internecie? 

19 lutego 2010

Życie Tunezyjczyka w Polsce....


Napiszę wam, co nieco jak wyglądają realia życia w Polsce oczami Mahera, a dokładniej mówiąc, to kwestie pracy i pogody.  Oczywiście jest to wszystko to, co mąż mi mówi i czym się ze mną dzieli, bo co sobie w duchu myśli, to go przecież nie prześwietlę.  Od momentu przyjazdu Mahera do Polski w marcu 2009 pogoda nam dopisywała, więc nie było narzekania, którego tak się bałam. Początkowo nie było zbyt wiele czasu na cokolwiek, bo wiadomo formalności związane ze ślubem, formalności i papierzyska do karty czasowego pobytu, więc na nudę czasu nie było, a dodatkowo czas Maherowi wypełniała codzienna praca z moim tatą. Praca nie łatwa, bo w budowlance i siły trzeba mieć nie mało. (Czasami trzeba z któregoś piętra znosić gruz w wiaderkach, taczkować gruz na auto, ładować łopatą gruz, ziemię czy inne, a czasami tylko przywieźć piasek…) Wiadomo jednak, że żyć jakoś trzeba było, więc chłopina mój nie narzekał na pracę, czasami tylko trzeba było jakiś żel na bolące nogi kupić np. po jakimś 1000 schodów z wiaderkami pełnymi gruzu…, Kiedy Maher dostał kartę oczywiście zaczęły się poszukiwania pracy w zawodzie, ale słaba znajomość języka polskiego go wykluczała. Prace jednak miał codziennie, a że nie taką, o jakiej marzył to nic poradzić nie mogliśmy i póki, co nie możemy. Teraz niedawno załapał dorywczą pracę w obsłudze imprez, ale wiadomo nie jest to stałe źródło utrzymania. Mimo wszystko Maher zadowolony, bo ludzi go chwalą za profesjonalizm, dają spore napiwki i zachwycają się jego łamaną polszczyzną. Niestety nie jest tak różowo, że mąż mój włada językiem polskim po 11 miesiącach mieszkania w Polsce. O ile faktycznie w pracy mówi po polsku, to w domu ma blokadę, lub mówi tylko takie słowa, których jest pewien… Tak, więc nasze rozmowy wyglądają dość dziwnie, bo rozmawiamy w 3 zmiksowanych językach. Ot taki nasz własny kod językowy. Mimo wszystko nie ma możliwości powiedzenia czegoś, czego Maher nie zrozumie, bo chyba musiałabym jakimś slangiem mówić… Chociażby nie rozumiał każdego słowa, to sens ogólny zawsze rozumie…
Niedługo znów czekają nas formalności związane z kartą pobytu i faktycznie mam nadzieję, że to będzie tylko formalność, a nie jakieś utrudnianie nam życia.
Wrócę jeszcze do pogody, bo pewnie jesteście ciekawi jak ten ciepłolubny facet znosi naszą obecną zimę. Otóż nie wiem czy was zaskoczę, ale chyba się przyzwyczaił. Odśnieża podwórko dla rozrywki, z chęcią chodzi i dokłada drzewo do pieca, a na dwór zdarza mu się wyjść w samej bluzie. Mimo wszystko codziennie rano pyta ile jest stopni, a kiedy tylko nie ma wiatru twierdzi, że jest ciepło… Po ponad miesięcznym przestoju w pracy teraz znów trzeba było się ruszyć, bo praca odmarzła i tym razem trzeba wywozić śnieg. Tak, więc cały tydzień mąż mój ładuje po kilka aut dziennie śniegu i wraca z pracy z ogromnymi rumieńcami, niesamowicie zgrzany i cały umoczony. NIE choruje, co jest dla mnie ogromną nowością, bo przy pogodzie tunezyjskiej był wiecznie chory i podczas wyjazdu styczniowego też oczywiście się załatwił, a w Polsce cudowne ozdrowienie….
Głównym przeszkadzającym elementem dla Mahera jest fakt, że mieszkamy w jednym pokoju. Pokój nie mały, bo niecałe 40 m, ale z łazienki korzystamy na piętrze rodziców, z kuchni tak samo i chyba tylko to jest dla niego denerwujące. Jednak miejmy nadzieję, że niedługo się to zmieni, bo brat się wyprowadzi, albo to my stąd wybędziemy.
Jeszcze kwestia polskiego jedzenia, którym Maher się zachwyca. Pochłania praktycznie wszystko. Uwielbia zupy, pierogi, naleśniki, wszelkiego rodzaju kluski i różne inne cuda. Głównie to ja jestem prowodyrem do gotowania czegoś tunezyjskiego na obiad, bo Maherowi przecież polskie by wystarczyło. Kilka potraw nauczyłam się już gotować, a mąż chwali, więc nie jest źle.
Pewnie zapytacie, co z akceptacją? Nie zdarzyło się nam, by ktoś go wyzywał czy obrażał, oprócz jednej sytuacji, kiedy to wracaliśmy w styczniu z Tunezji. Na lotnisku w Warszawie, kiedy zmierzaliśmy na przystanek autobusowy żeby pojechać na dworzec, nachalny starszy pan taksówkarz zaczął szarpać Mahera, żebyśmy pojechali jego taksówką. Później wyszedł za nami z budynku i krzyknął do mnie, że na to mi był brudas, żeby autobusem jeździć musiała. Za bardzo śpieszyliśmy się na pociąg, bo można by było pana pociągnąć do odpowiedzialności chociażby za to szarpania jeszcze w budynku przylotów…. Więcej nie przyjemnych sytuacji nie mieliśmy. Rodzina i znajomi całkowicie Mahera zaakceptowali. Nieznajomi przeważnie myślą, że jest Włochem lub Hiszpanem, a po informacji, że Tunezyjczyk są mile zaskoczeni.
To chyba tyle, jeśli macie jakieś pytania, to proszę się nie krępować.

6 lutego 2010

Brak wolnego czasu...

Wróciliśmy w terminie, wszystko jest O.K. Czasu brak. Moja SESJA (jutro pierwszy egzamin) i plany przyszłościowe zjadają nasz czas. Rozpisze się bardziej jak znajdę więcej czasu. Trzymajcie póki co kciuki, za wszystko co z nami związane. Szykuje się obrót życia o 180 stopni, jeśli wszystko będzie po naszej myśli. Więcej nie zdradzę, bo jeszcze nie czas.

 
Z malutkim barankiem
 
Mozaikowo
 
A tu wujek z siostrzeńcem

5 stycznia 2010