29 sierpnia 2009

Pobyt w Tunezji ( pierwszy wspólny wyjazd)...


Przede wszystkim, to chciałabym przeprosić za długie milczenie z mojej strony, ale niestety natłok obowiązków nie pozwolił mi na wcześniejsze skrobnięcie kilku słów na blogu. Teraz postaram się, co nieco opowiedzieć, a zdjęcia, jeśli się zdecyduję to pokażą się innym razem.
Podróż nasza nie obyła się bez niespodzianek i „atrakcji”, dlatego czasu na nudę nie mieliśmy. Po pierwsze problem przy odprawie celnej, bo nikt Maherowi nie wbił pieczątki w paszport jak przyleciał w marcu!! Następnie przed wylotem przytrzymali nas 2 godziny w samolocie, ze względu na awarię systemu na terminalu i braku części pasażerów z tegoż powodu. Możecie sobie wyobrazić, co się działo w tym samolocie w tym czasie? Chyba nie… Wrzask malutkich dzieci z każdej strony, bo przecież nie wiedzą, co się dzieje. Marudzenie kilku Rosjanek, że fotele za małe i się nie mieszczą… Jak dolecieliśmy na miejsce to mieliśmy głowy wielkości szafy dwójki.. Ja osobiście miałam serdecznie dość. Droga do hotelu to była porażka, wszędzie ogromne korki związane z niesamowitą ilością turystów z Algierii, wychodzących z aut na środku jezdni i odprawiających dziwne tańce, czy po prostu rzygających przez szybę… W hotelu po zameldowaniu odprowadzono nas do śmierdzącego malowaniem pokoju, po czym zeszliśmy na kolację, ale zamknięto nam dosłownie drzwi przed nosem. Trzeba, więc było się zbierać i wyjść na miasto, żeby coś zjeść, pomimo że mieliśmy opcję ALL w hotelu… Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim, żeby restauracja nie poczekała na klientów z posiłkiem skoro wiedzieli, że mamy przyjechać. W zasadzie nie z naszej winy samolot nie odleciał o czasie i nie z naszej winy staliśmy w korkach. W kolejnych dniach jednak wszystko, co związane było z hotelem przechodziło ludzkie pojęcie… Nie naleją nam picia, bo nie mają czystych szklanek, a za 20 minut zamykają bar to nie opłaca się myć. Jedzenie na restauracji to istny kosmos. Rano jajecznica i dżem truskawkowy, w południe sałatki i jakiś sosik do ryżu, na kolację tylko jeden półmisek mięsa, więc kto pierwszy ten lepszy, ryż z obiadu, plus zgniły arbuz. Potrafili nam zmieniać, co chwilę stolik, aż na końcu turnusu dosadzili nam kogoś do stolika… Za wejście na basen proszę zapłacić, za materace też, za leżaki także. Po awanturze nie musieliśmy płacić za wejście.. Basenu chyba nigdy nikt nie sprzątał, bo własnej nogi w wodzie nie dało się zobaczyć. Na terenie hotelu wszędzie pełno śmieci i nikt ich nie sprzątał, a w barze informowano nas, że po wypiciu napoju proszę przynieść szklanki, bo nikt nie będzie chodził i ich zbierał… Generalnie hotel to jedna wielka porażka i stracone pieniądze, a znaliśmy ten hotel z dobrej strony jednak teraz na pytanie, dlaczego tak jest odpowiadali KRYZYS!. A hotel pełen ludzi, i nie było wolnych miejsc…
. Maherowi udało się na szczęście bez zbędnych przebojów załatwić papiery z pracy i odebrać zaległą wypłatę, chociaż jak tylko pojawił się w hotelu, to wszyscy myśleli, że wrócił do pracy. Obskoczyli go w koło i zadawali milion pytań na minutę, a jakież było zdziwienie, gdy odpowiedział, że przyszedł tylko po papiery…
Jak tylko mogliśmy, to jeździliśmy do rodziny i tam spędzaliśmy całe dnie mając też dobre obiadki. W sumie spędziliśmy prawie cały tydzień z rodziną. Niestety nie mieliśmy okazji pójść na wesela… Jedno odwołano, na następne nie mogliśmy pójść ze względu na nasze sensacje żołądkowe, a trzecie było w dniu naszego przyjęcia weselnego. Na naszym przyjęciu było tylko bagatela 70 osób(może trochę więcej, nie liczyliśmy dokładnie), bo reszta poszła na inne wesele w rodzinie. Nie zmienia to jednak faktu, że dla mnie było to naprawdę pokaźnych rozmiarów przyjęcie, z tradycyjnym zabijaniem barana, całodniowym gotowaniem przez mamę, siostry i ciotki, gruntownym sprzątaniem całego domu przez braci i generalnie całkowitym skakaniem wkoło nas… Oprócz tego podczas naszego przyjęcia siostrzeniec dmuchał swoją pierwszą świeczkę urodzinową. Były śpiewy, tańce i muzyka, na szczęście udało mi się przekonać rodzinkę, że orkiestry nie potrzeba i skończyło się na zwykłej muzyce stereo. Pojawiła się też nowa błyskotka na moim palcu w prezencie od męża. Teściowa próbowała też podarować mi swoją złotą kolię, ale po kilku dniach udało nam się ją przekonać, że zdecydowanie wystarczy nam, że przygotowują dla nas przyjęcie. W dniu przyjęcia, kiedy to przebieraliśmy się z Maherem w nasze stroje w zamkniętym pokoju, nagle usłyszeliśmy huk i poczuliśmy lecące szkło. Dziękować Bogu nic wielkiego się nie stało i skończyło się małymi skaleczeniami po pękniętej żarówce, która w ułamkach sekund na nas spadła.  W czasie wyjazdów z hotelu do rodziny zdążyliśmy też zaliczyć zepsucie się samochodu, złapanie gumy w połączeniu z brakiem rezerwy w bagażniku, szybkie szukanie miejsca gdzie może być toaleta w dniu SUKu, moje uczulenie na utrwalacz w hennie i bąble z wodą pod skórą i wiele innych ciekawych „przygód”, których nie sposób spamiętać.
Problemy żołądkowe jednak bardzo utrudniały nam funkcjonowanie. Maher przechodził rewolucje żołądkowe trochę lżej, ja natomiast momentami słabłam i prawie traciłam przytomność. W dniu naszego przyjęcia nie byłam w stanie ustać na nogach, całą drogę z hotelu do rodziców przespałam, a i w domu przez pierwsze 3 godziny nie robiłam nic innego jak tylko spałam. Maher co chwila wchodził do pokoju, w którym spałam, by przegonić schodzącą się na przyjęcie rodzinę do innego pokoju, aby pozwolili mi nabrać trochę sił. Jednak całej młodzieży nie przeszkadzało wcale by wrócić do tego pokoju po chwili i przegrzebać nasze torby, posprawdzać telefony, obejrzeć i skasować przypadkowo wszystkie zdjęcia w aparacie… Maher dostawał szału, co budziło śmiech wśród kuzynostwa. Najbliższej rodzinie nie było jednak do śmiechu. Wcześniej nikt nigdy nie ruszał naszych rzeczy. Mogły leżeć sobie gdzie chciały i jak chciały, a tutaj nagle przychodzi do domu dalsza rodzina i zaczynają się takie chore sytuacje. Ja wiem, że dzieciaki w wieku 13 czy 15 lat to może jeszcze inaczej myślą, ale wydawało mi się, że jakieś granice być powinny i osoby w takim wieku powinny je już znać. Wcześniej jak roczny siostrzeniec próbował, chociaż otworzyć zamek w torbie czy torebce to już wszyscy zwracali mu uwagę, że nie wolno, a tutaj takie numery z nastolatkami… Generalnie nic wielkiego się nie stało, ale szkoda zdjęć, które zdążyliśmy do tego czasu popstrykać, bo to zawsze jakaś pamiątka była.
Wydaje mi się, że opisałam całkiem sporo, być może coś pominęłam, ale raczej nie jestem w stanie opisać wszystkiego ze szczegółami, bo wyszedłby tutaj strasznie długi post a nie o to chodzi. Wiem, że opisane jest to trochę chaotycznie, ale nie jest łatwo uporządkować myśli tak jak było to po wcześniejszych wyjazd, gdzie nie było zbyt wielu „atrakcji i przygód”. Wyjazd ten zdecydowanie różnił się od wszystkich poprzednich. Dużo przyjemniej wraca się do domu z ukochaną osobą, nie myśląc o tym, że po powrocie wejdę do pustego pokoju i zacznie się tęsknota. Tym razem wróciliśmy razem do normalności i tak jest o wiele łatwiej. Nie było łez, smutku czy tęsknoty. Była radość ze wspólnego powrotu.