6 kwietnia 2011

C.D. relacji z Tunezji z roku 2010


Po ogromnie długiej przerwie dokończę "cykl" opowieści z Tunezji. Może uda mi się to zrobić w nieco krótszej formie nie opisując wszystkiego aż tak dokładnie, aczkolwiek na pewno będzie ciężko streścić tyle wrażeń do jednej krótkiej notki. Zanim jednak zacznę, chciałam powiedzieć jeszcze, że nie piszę tutaj by mieć wielkie grono czytelników, które jest ze mną wyłącznie po to, żeby poczytać sobie o moim życiu. Pisze tutaj, aby mieć w przyszłości jakąś pamiątkę, żeby móc wrócić do swoich odczuć pisanych, a nie tylko zatrzymanych na kliszy. Nie będę jednak opisywać tutaj każdego dnia, bo jeden do drugiego jest podobny. Nie chce pisać o tym, co gotowałam na obiad, czy ile wydałam na dzisiejsze zakupy. Chce pisać o tym, co jest dla mnie ważne, wywołuje we mnie jakieś większe emocje i generalnie nadaje się na zapamiętanie. Osoby piszące blogi doskonale zdają sobie sprawę, że po jakimś czasie zanika wena do pisania, ciężko wykręcić trochę czasu na skrobnięcie własnej notki, za to znacznie łatwiej jest znaleźć czas na zajrzenie do zaprzyjaźnionych blogów i skomentowanie.
A teraz już na temat:
Jak już wcześniej pisałam, to kolejny dzień spędzony u teściów zaczął się o wiele później z racji tego, że już się nam wygodniej spało. Uspokajająco działała też wizja wynajęcia mieszkania, tym razem już bardziej komfortowego, jeśli w ogóle o komfortach można tu mówić. Śniadanko, kawka i pakowanie do samochodu naszych tobołów. Zabrał się z nami również najmłodszy z braci ciesząc się spędzeniem kilku kolejnych dni w mieście. Na całe szczęście tym razem mieszkanie, które znalazł nam kolega okazało się o wiele lepsze od poprzedniego. Były 2 pokoje, kuchnia połączona z salonem i łazienka. Znając już komforty "normalnych" domów w Tunezji przestaje mi brakować deski na toalecie, normalnego dużego łóżka małżeńskie czy innych pierdołek, bo da się temu wszystkiemu zaradzić. Ja brałam prysznic, a Maher w tym czasie biegał po supermarkecie, w celu zakupienia kilku drobiazgów ( papier toaletowy po pierwsze!, jakieś talerzyki, szklanki i wodę mineralną. Resztę poważniejszych rzeczy mogliśmy zakupić trochę później). Brat zajął jeden pokój, my drugi i zaczęliśmy się szykować na powrót do teściów. Mieliśmy zaplanowany wyjazd z rodzicami i bratem do jego dziewczyny na "oględziny". Byliśmy oczywiście przygotowani na tą okazję, więc brat dostał nowe spodnie i białą koszulę, w której miał wystąpić, a dla dziewczyny perfumy. Atmosfera na początku była dość gęsta, nikt z nas nie przypuszczał, że wybranką brata jest właśnie ta zawoalowana dziewczyna o cerze w kolorze ziemi. Piękny dom, szalone zwariowane dziewczyny- dwie siostry "wybranki" szwagra, dwoje braci równie szalonych jak siostry i ta jedna, znacznie wyróżniająca się od pozostałych. Wystawny obiad i rozluźnianie atmosfery przez moje i Mahera żarty. Na pożegnanie dostaliśmy wielki garnek  ciasteczek, bodajże z ciasta francuskiego formowanego na kształt róży. Bardzo słodkie, ale i bardzo smaczne. Niestety już w aucie, zaczęła się dyskusja na temat owej wybranki szwagra, która niestety nie spodobała się żadnemu z nas. Przede wszystkim dość spora różnica "wizualna" pomiędzy domem dziewczyny, a domem teściów, do którego dziewczyna miałaby przyjść. Po drugie skrytość i odsuwanie się od ludzi nie jest cechą, którą ceni sobie moja teściowa. Mimo wszystko po podsumowaniu przez wszystkich Mouldi miał wolną rękę. Wróciliśmy do teściów późno wieczorem, ale trzeba było się zbierać do drogi powrotnej do miasta. Brat oczywiście wrócił z nami, poszliśmy jeszcze tylko na szybką kolację do pobliskiej restauracji i zmęczeni polegliśmy na swoich łóżkach. Kolejny dzień spędziliśmy na plaży i morskich kąpielach, bo w końcu trochę relaksu też się nam należało. Pływaliśmy z Maherem śmiejąc się, że brat dostaje gęsiej skórki podchodząc tylko do wody, a nie mówiąc o wejściu do niej i pływaniu. Dla nas woda była rewelacyjna, więc chcieliśmy ją wykorzystać. Kolejne dni spędzaliśmy w zasadzie podobnie, czyli jeżdżąc z rana do rodziców, a popołudniu spotykając się z kolegami Mahera. W dniu moich urodzin miał być ślub kuzyna, więc teściowa już kilka dni wcześniej była u swojej siostry i pomagała w przygotowaniach. Pierwszy dzień "przyjęcia" (dzień przed ślubem) był dla mnie zaskakujący, jednak patrząc na to z teraźniejszego punktu widzenia, stwierdzam, że pierwszy dzień był tym fajniejszym dniem. Zajechaliśmy do domu Pana młodego (lat 42) około godziny 18. Oczywiście teściowa przefrunęła pomiędzy wszystkimi gośćmi i wprowadziła nas na dalsze pomieszczenia, gdzie w spokoju i ciszy zjedliśmy posiłek wraz z wspomnianym we wcześniejszej notce kuzynem i jego rodziną. Gromadka dzieciaków, które jeszcze mnie nie znały z zaciekawieniem wpadała do salonu, w którym siedzieliśmy i wyśpiewywała teksty typu "pani młoda, pani młoda" w moim kierunku, bo myślały, że to ja za chwilę wystąpię w stroju Pani młodej. Kto mógł, to próbował dzieciaki odgonić, ale te nie dawały za wygraną i musiały podotykać moje włosy i paznokcie. Później DJ puścił dyskotekową muzykę i część osób tańczyła, rozdawano słonecznik w "tutkach" z papieru ( przerażający był dla mnie fakt, jak wszyscy pluli jeden przez drugiego na podłogę, tymi łupinami z rozgryzanego słonecznika. Wyobraźcie sobie takie 150 osób co najmniej i lecące wszędzie łupki.), podawano napoje w plastikowych kubkach, a kto nie tańczył, to zwyczajnie stał podpierając ścianę, bądź siedział na jednym z wynajętych plastikowych krzeseł. Następnie kobiety zrobiły Panu Młodemu hennę na małym palcu u dłoni (chyba prawej, aczkolwiek teraz już nie pamiętam). Identycznie pomalowany palec miało też kilku chłopaków z rodziny Pana młodego, którzy generalnie są "w wieku do ożenku". Załapał się na to również Mouldi i paradował dumnie z palcem zawiniętym watą, żeby henna na następny dzień miała odpowiedni kolor. Na sam koniec imprezy w tym dniu najbliższa rodzina oraz inni chętni, obdarowywali żeniącego się chłopaka prezentami, a DJ głośno i wyraźnie mówił kto i co dał, a następnie było to skrupulatnie notowane w zeszycie. (Podobno ma to służyć temu, żeby idąc kiedyś do tej rodziny na wesele dać tyle samo, bądź więcej.) Po całej uroczystości wręczania datków i prezentów chłopaki zaczęli tańczyć, porwali przyszłego żonkosia w tany i podrzucali, nosili na rękach w rytm muzyki i generalnie celebrowali jego ostatni dzień wolności. Myślę, że już sam mój opis jest Wam w stanie uświadomić jak bardzo różni się wieczór kawalerski w Tunezji od naszego. Na pewno nie jestem w stanie opisać dokładnie tego co widziałam i czułam, ale miało to swój klimat.  (oczywiście NIE jestem ZA pluciem słonecznikiem po nogach sąsiada!) Po skończonej imprezie pomogliśmy gospodarzom posprzątać cały bałagan, żeby mogli się jako tako wyspać na dzień następny, co spotkało się z nie lada zaskoczeniem, że ja Europejka, zamiast frunąć do domu biorę się za miotłę. Pokazano mi mieszkanie przyszłej pary młodej, gdzie byłam mile zaskoczona, bogactwem całego domu. Podobał mi się wystrój, gust i przede wszystkim "europejskość" tego mieszkania. Wróciliśmy do domu późno w nocy, a raczej wcześnie rano, ale na szczęście nigdzie się nam nie spieszyło w dniu następnym, więc mogliśmy śmiało odespać zerwaną nockę.
Jak już wcześniej wspominałam dzień "głównego wesela" wypadał w dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin i zapowiadał się dość interesująco. Dość wcześnie jak na dzień po balangach obudziło nas głośne pukanie do drzwi. Mąż szybko naciągnął na siebie jakieś ciuchy i poszedł zobaczyć kto się tak dobija. Okazało się, że przyjaciele Mahera nie zawiedli i wpadli urządzić mi imprezkę urodzinowa już z samego rana. Były kwiaty i prezenty, było happy birthday, był tort, a wszystko to szykowane w tajemnicy. Jednym słowem impreza urodzinowa o 9 rano pełną parą, ale znajomi wiedzieli, że popołudniu mamy jechać na wesele, więc chcieli się wyrobić. Niestety wszyscy są osobami pracującymi i koło południa musieli się zmyć na swoje miejsce, za to my wykorzystaliśmy ten piękny, słoneczny i upalny dzień na leżakowanie na plaży. Słoneczko dało o sobie znać na mojej skórze, na  całe szczęście mam skore która łapie od razu kolor brązowy zamiast koloru buraka i jako tako mogłam wyglądać na tym weselu, nie wyróżniając się od tubylców niczym, oprócz blond czupryny. Byliśmy zaproszeni na całą ceremonie na godzinę 18, ale pomimo usilnych starań i kilku telefonów do starszego brata Mahera, nie mogliśmy go zbudzić, a kiedy w końcu się nam udało, to było już zdecydowanie za późno, żeby się wyrobić na czas. Oczywiście wszyscy doskonale wiemy jak wygląda życie w krajach południowych, dlatego liczyliśmy na to, ze nasz  prawie dwu godzinny poślizg wiele nie zmieni i tak tez faktycznie było. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy po przyjeździe nic wielkiego się nie działo. Podano nam tradycyjny kuskus i sos, oraz trochę owoców, a później dalej czekaliśmy, aż cokolwiek się zacznie dziać. Nasze znudzenie rosło proporcjonalnie do upływającego czasu i po kolejnych dwóch godzinach bezczynnego siedzenia i oczekiwania na cokolwiek byliśmy już totalnie zmęczeni samym siedzeniem. W końcu coś się ruszyło i na zbitej z desek scenie zaczęło się coś dziać. Wystawiono fotel fryzjerski, którego widokiem byłam niezmiernie zszokowana, ale w takim wypadku z ciekawością czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili wokół podestu zaczęli gromadzić się goście z rodziny Pana Młodego. Przyjechała też orkiestra, grająca na bębnach trąbce i innych niestety nieznanych mi instrumentach. Przyniesiono na podest stół, miskę z wodą oraz zamkniętą walizkę, co dosłownie otwierało moje oczy z coraz większego zdziwienia i zaskoczenia. W końcu wyszedł Pan młody ubrany w "codzienne dresy" i zasiadł na fotelu. Następnie przyszedł fryzjer i przy akompaniamencie grającej orkiestry zaczął golić i strzyc swojego "klienta". Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy cały ten rytuał trwał ponad 2 godziny i facet nadal był golony! Modliłam się o szybkie zakończenie się tego co działo się przed moimi oczyma, bo bliska byłam zaśnięciu gdyby nie co chwila wybijający mnie z letargu głos bębna dochodzący zza mojej głowy. Kobiety, dziewczyny i dzieciaki cały ten czas tańczyły samodzielnie, bądź w kółeczku. Starsze kobiety okadzały wszystkich gości, którzy po prostu ze sobą gawędzili dla zabicia czasu. Po skończeniu całej jakże skomplikowanej procedury golenia została otworzona walizka. Owa tajemnicza do tego momentu dla mnie skrzynia zawierała rzeczy, których na pewno się tam nie spodziewałam, a mianowicie garnitur, buty, koszula krawat i cała reszta rzeczy potrzebnych facetowi do ubioru. Część mężczyzn poszła towarzyszyć młodemu w zakładaniu stroju, reszta gości natomiast wybyła do domu, gdzie był jakiś poczęstunek, niestety nie szło się tam dopchać więc zrezygnowaliśmy i pozostaliśmy na zewnątrz. Całe ubieranie się trwało około godziny, a następnie wyruszyliśmy w podróż po Panią Młodą. Swoją drogą do tego czasu zaczynałam pomału wierzyć, że tej kobiety wcale nie będzie na jej weselu. Pani Młoda jednak nie mieszkała dość blisko i trzeba było pokonać ponad 100 km drogi, biorąc pod uwagę, że większość kierujących samochodami jedzie pod wpływem alkoholu ( jakże zabronionego w islamie). Jechaliśmy wynajmowanym przez siebie samochodem, zgodnie z tradycją na włączonych światłach awaryjnych trąbiąc do tego co chwila, żeby wszyscy wiedzieli, że ktoś się żeni. U Pani młodej na szczęście dość krótka uroczystość, kilka fotek i powrót do domu Pana Młodego oczywiście z jeszcze głośniejszym trąbieniem, większą ilością samochodów ( bo doszła rodzina Pani młodej) i pokrzykiwaniem gości.
Niestety po przywiezieniu dziewczyny do domu męża zrezygnowaliśmy z dalszego uczestnictwa w całej imprezie i postanowiliśmy wrócić do swojego mieszkania, bo sporo kilometrów było przed nami. Mąż wytłumaczył mi, że reszta jest równie nieciekawa jak wszystko co było wcześniej. Młodzi idą sobie do swojego mieszkania zrobić co należy w noc poślubną, a reszta gości bawi się, śpiewa i tańczy. Wróciliśmy do domu, równie późno jak dnia wcześniejszego, jednak mąż miał dla mnie jeszcze urodzinową niespodziankę. Po wyjściu spod prysznica, zastałam męża z bukietem róż w ręce i zmrożonym szampanem w drugiej dłoni. Maleńki torcik stał na stole z zapalonymi świeczkami, a na moim palcu wylądował kolejny złoty pierścionek. Następnego dnia generalnie nie wykorzystaliśmy wcale, bo połowę przespaliśmy, resztę przetrwoniliśmy na spacerowaniu po uliczkach miejscowego placu. Kolejne dni mijały ja te sprzed imprez, czyli z rana rodzina, popołudniami koledzy. W jednym z dni towarzyszyliśmy siostrze na rozmowie o pracę, w kolejnym załatwialiśmy szkołę prywatną dla brata i tak nam przeleciało do wyjazdu. Generalnie na nudę jak zwykle narzekać nie mogliśmy, pobyt był intensywny i człowiek zamiast zrelaksowany po wakacjach wracał do domu zmęczony życiem codziennym, ale szczęśliwy ze spędzonego czasu z rodziną.

Następna relacja z pobytu w Tunezji nie mam pojęcia kiedy się pokaże, bo nie mamy pojęcia kiedy się wybierzemy. Gdyby nie obecna sytuacja polityczna w kraju, to pewnie już dawno byśmy tam byli, ale ryzykować póki co nie będziemy.