18 listopada 2010

Relacja cz. IV - Zdjęcia cz.I

Wedle życzenia wklejam Wam kilka zdjęć...

  
Na zdjęciu przyszła Para Młoda 
w momencie założenia pierścionka zaręczynowego

 
Dziewczyna prezentuje swój nowy nabytek, 
dodatkowo widać pomalowaną tradycyjnie dłoń.

  
Były też tańce, w których uczestniczyła młodsza siostra Mahera.
Jak widać dziewczyny dobrze się bawiły!

  
A tutaj słynne CIASTECZKA. 
Nie mam pojęcia jak to się stało,
 że posiadam tylko to jedno zdjęcie tego smakołyku!

12 listopada 2010

Relacja cz. III - drugi dzień świąt...


Kochani wiem, że niektórzy z niecierpliwością oczekują na kolejną notkę dotycząca Tunezji, ale ja naprawdę nie mogę się jakoś zebrać. Wchodzę, na bloga praktycznie codziennie, zerkam czy ktoś coś skomentował, odwiedzam wasze blogi, ale jak tylko zabieram się za pisanie, to momentalnie zaczynam mieć ochotę na robienie czegoś innego…
Skończyłam na wyjściu na zaręczyny kuzynki w sąsiedztwie. Był to całkiem spontaniczny, niezaplanowany wypad. Nie wiedzieliśmy wcześniej, że będzie taka impreza, więc nie byliśmy za bardzo przygotowani, ale ja nie mogłam się oprzeć żeby nie zerknąć jak to wszystko wygląda. Jako, że rodzinka do zamożnych nie należała, to wszystko było skromnie, ale bardzo ładnie. Przyszły pan młody przyjechał ze swoją rodzinką w towarzystwie jednego grajka i niezliczonych głosów klaksonów samochodowych. Sąsiedzi i rodzina ze strony Pani młodej zaczęła się schodzić w momencie, kiedy usłyszeliśmy trąbienie. Było przywitanie, rodzina Pana młodego przywiozła ze sobą jakieś smakołyki i prezent dla Pani młodej. Później para złożyła sobie „przyrzeczenie” i dziewczyna dostała piękny pierścionek. Pan grajek cały czas przygrywał zmieniając tylko instrumenty, kobiety wydawały te swoje odgłosy, które przyprawiają mnie o ciarki, a cała reszta z chęcią strzelała sobie fotki z przyszłą młodą parą. Zdjęciom nie było końca, szkoda tylko, że nie było jakiegoś profesjonalnego fotografa i zdjęcia robione moją ręką niekoniecznie są takie, jakie bym sobie wyobrażała mieć ze swoich zaręczyn, ale młodzi szczęśliwi, bo mają jakiekolwiek zdjęcia, których by w ogóle nie było gdyby nie my… Po całej imprezie, która generalnie nie trwała specjalnie długo wróciliśmy do teściów i nadszedł czas naszego spoczynku. Bracia oddali nam swoje łóżko, na którym próbowaliśmy się ugnieść do snu. Skończyło się jednak na tym, że mąż mój wybrał materac na podłodze a ja leżenie w poprzek na łóżku i tak jakoś dotrwaliśmy do 5 rano. Niedane nam było pospać dłużej, ale po cóż marnować więcej czasu na spanie, skoro mamy tylko 2 tygodnie na nacieszenie się rodzinką. Mała poranna toaleta, trochę krzątaniny pomiędzy łazienką a naszym pokoikiem, moje małe skrępowanie paradowania w piżamce pomiędzy śpiącymi braćmi i już byliśmy gotowi do organizacji kolejnego dnia świąt. Połknęliśmy jakieś jajko, zbudziliśmy najmłodszego z braci i wyruszyliśmy wspólnie w drogę do siostry, żeby zabrać ich do domu. Odjechaliśmy zaledwie kilka kilometrów i zostaliśmy zatrzymani przez policję. Mąż mój pożyczył wesołych świąt, ale nie obyło się bez kontroli dokumentów. O dziwo pan policjant pierwsze, czego zażądał to mojego paszportu! Grzecznie odpowiedziałam, że nie noszę przy sobie paszportu a tym bardziej jego numeru, który nie jest mu do niczego potrzebny. Pan nadal się jednak upierał, na co mój bojowy mąż odpowiedział, że jeśli panu mój kolor włosów nakazuje kontrole, to niech się lepiej odczepi, bo arabki też blond włosy mają… Pana troszeczkę zagięło, zaspokoił się moim dowodem osobistym i mogliśmy pojechać dalej. Zajechaliśmy po siostrę około ósmej rano, ale byli już gotowi. Złożyliśmy jeszcze tylko życzenia szefowi siostry i zaczęliśmy ich pakować do auta. Pierwsze, co zapakowaliśmy, to wielkie wiadro CIASTECZEK. Siostrzeniec przylepił mi się od razu do rąk i już mnie nie opuszczał. Mogliśmy wyruszyć w drogę. Zatrzymywaliśmy się przy każdym napotkanym otwartym sklepie, w celu zakupienia chleba, ale wszędzie tylko bagietki, których trzeba by było zakupić chyba kilkanaście, żeby wystarczyło dla wszystkich… W końcu w jednym z ostatnich sklepów (hanut) przy naszej drodze znaleźliśmy chlebek, żeby teściowa nie musiała się znów męczyć 2 razy dziennie… Mąż mój zakupił też dla wszystkich lody, co by nam się trochę ochłodziło gdyż temperatura powyżej 40 stopni. Siostrzeniec wcinał swojego lodzika szybko jak tylko się dało, ale poplamienie nowej koszulki było nieuniknione. Dobrze, że ciocia miała ze sobą mokre chusteczki, bo chociaż trochę mogliśmy malca powycierać. Okazało się jednak, że siostra wiedząc, że jak zawsze coś przywieźliśmy maluchowi nie zabrała mu ubranek na przebrania. I tutaj mamy wielki klops, bo my owszem przywieźliśmy ubranka, ale na zimę, bo letnie dostał poprzednim razem i właśnie w jednym z komplecików siedzi upaćkany czekoladowym lodem… W domu była akcja pranie i suszenie moją suszarką do włosów. Mały dostał też pluszowego smoka wawelskiego, z którym nie rozstaje się podobno do dzisiaj. Mohaned nazwał smoka pieszczotliwie KATUSA (kiciuś). –Przecież nie będę im opowiadać legendy o smoku wawelskim będąc w Tunezji…
Zaraz po przyjeździe do domu siostra poszła pomóc mamie w przygotowaniu śniadania dla całej rodzinki, a ja z mężem zabraliśmy siostrzeńca na małą przechadzkę. Odwiedziliśmy część dalszej rodzinki, poskładaliśmy życzenia, a przede wszystkim pokazaliśmy się, że jesteśmy.
Wróciliśmy do domku, kiedy praktycznie wszystko było już gotowe, a i salon zaczął się zapełniać nowymi przybyszami. Śniadanko znów bardziej wystawne niż w jakiś normalny dzień, a później oczywiście znów nie było końca rozmowom. Nie obyło się bez ciągłego opowiadania historii o porannym zatrzymaniu. W święta tez poinformowaliśmy najmłodszego z braci, że może kontynuować swoją szkołę, bo przejmujemy stery i będziemy mu płacić zarówno szkołę jak i drobne kieszonkowe. Chłopak nie krył łez radości, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że w innym wypadku zakończyłby swoją edukację na naszym odpowiedniku gimnazjum. Kolejny dzień spędziliśmy na rozmowach i spotkaniach z rodzinką i czas zleciał w miarę szybko. Pod wieczór dowiedzieliśmy się o kolejnych zaręczynach, ale jako że to zwykli sąsiedzi, to zrezygnowaliśmy z imprezki i udaliśmy się na wcześniej zaplanowane spotkanie z Kuzynem, który przyjechał na święta z Włoch. Spędziliśmy wieczór na rozmowach w zmiksowanych językach, zjedliśmy u nich dość wystawną, aczkolwiek przygotowaną dość szybko kolację, popstrykaliśmy kilka zdjęć ich córeczce i udaliśmy się w drogę powrotną do domu, bo kolejny dzień dobiegał końca. Przerażała nas myśl o kolejnej zarwanej nocce ze względu na „komforty”, do których przyzwyczajeni nie jesteśmy, ale cóż innego mogliśmy zrobić. Tym razem jednak obydwoje spaliśmy na materacach położonych na podłodze, co poskutkowało o wiele dłuższym i spokojniejszym snem i o dziwo obudziliśmy się następnego dnia o wiele bardziej wsypani, a przede wszystkim zegar pokazywał godzinę 8, a nie jak w dniu poprzednim 5.