28 maja 2010

Dwa lata spokoju...


Nie napiszę zbyt wiele, ale pochwale się, że odebraliśmy wczoraj decyzję o przyznaniu kolejnej karty czasowego pobytu. Tym razem karta została przyznana na 2 lata, więc będziemy mogli teraz złapać trochę oddechu od tych wszystkich papierów. Maher ma też już polskie prawo jazdy, więc kolejny krok za nami....Tym razem karta została przyznana, bez żadnej wizyty policji, nie odwiedziło nas też ABW ani straż graniczna. Jednym słowem, wystarczyły wszystkie złożone papiery i nasze przesłuchanie, które w sumie miało jakieś 20 pytań dla każdego z nas. Pan przesłuchujący pogratulował identycznych odpowiedzi i życzył sobie, żeby więcej takich małżeństw było, bo ostatnio coraz mniej takowych  na przesłuchaniach... 

20 maja 2010

Lepiej późno niż wcale...


Takimi to słowami pochwale się, że zaczynam naukę arabskiego, a moim nauczycielem będzie oczywiście mąż. Pierwsze słowa dotyczą tego, że w niedziele minął nam rok po  ślubie, a ja dopiero teraz się za to zabieram. Chcę się nauczyć rozumieć i odpowiadać w bardziej zrozumiały sposób dla mojego rozmówcy jak i dla mnie samej. Co prawda potrafiłam odpowiadać już wcześniej, ale nie zawsze sama wiedziałam, co dokładnie mówię, bo były to wyuczone zwroty. Teraz zaczynamy od podstaw. Wszystko po kolei. Czego się nauczę, to się okaże po jakimś czasie. Na pewno będzie to zależało od cierpliwości mojej jak i Mahera, oraz chęci włożonych w naukę i ilość poświęconego czasu na naukę. Póki co wzięłam jakiś stary zeszyt, zapisałam cyfry i liczby aż do miliona, a Maher powtarzał wymowę. (w większości przypadków tylko wzory jak łączyć w danym momencie nazwy). Może w niedługim czasie opanuje liczenie, skoro w kilka minut załapałam zasadę do tysiąca… Mam nadzieję, że zapał mi nie minie i Maher nie będzie się złościł, kiedy coś mi nie będzie wychodziło. W innym wypadku pewnie szybciej zastopuję naukę, niż ją zacznę… 

11 maja 2010

Międzykulturowe poznanie się rodzin + streszczenie pobytu...


Piszę, co prawda z opóźnieniem, ale jestem pewna, że mi to wybaczycie. Codziennie zakładałam sobie, że dzisiaj właśnie napiszę, ale niestety końcowo milion innych zajęć nie pozwalało mi zająć miejsca przed komputerem. Długi weekend, oraz weekend z tego tygodnia w zasadzie mogłam coś naskrobać, bo nic ważnego nie robiłam, ale cały wolny czas spędzony bez Mahera spędziłam na czytaniu książek… A teraz do rzeczy, bo pewnie i tak większość ominie wstęp i będzie czytała to, na co czeka, czyli drobne streszczenie z Tunezji, a może nie takie drobne…
Wylecieliśmy z Katowic praktycznie pustym samolotem -9 kwietnia. Na miejscu wypełniliśmy fiszki w hotelu, szybki prysznic, przepakowanie potrzebnych nam rzeczy i już czekaliśmy na kolegę, żeby po nas przyjechał i przywiózł nam auto. Oczywiście słowo czekaliśmy dotyczyło mnie i Mahera, bo rodzice w pierwszym dniu nigdzie się nie wybierali. Następnie wypełniliśmy niezbędne dokumenty w biurze kolegi, przywitaliśmy się z pozostałymi znajomymi, którzy zdążyli nas już do tego czasu dostrzec i w końcu ruszyliśmy w drogę. Atmosfera troszeczkę nerwowa, bo dnia następnego ma być pierwsze spotkanie naszych rodzin. Dla nas sytuacja trochę śmieszna, bo przecież jesteśmy już prawie rok po ślubie, a tu dopiero pierwsze spotkanie, ale lepiej późno niż wcale. Przyjechaliśmy na miejsce, obejrzeliśmy nową łazienkę w domu, oglądali też sąsiedzi, więc całe zbiegowisko wokół jedynej „prawdziwej” łazienki w tej wsi. Może nie jest to łazienka marzeń dla nas, ale dla nich owszem. Jest normalna toaleta, jest prysznic, umywalka, i inne pierdołki, więc naprawdę jest ok., pomijając fakt flizowania. Cóż, fachowiec fachowcowi nie równy, u nich przeżyjemy patrząc nawet na te flizy krzywo pocięte i pomalowane czymś dziwnym, na pierwszy rzut oka wyglądającym jak fuga… Dla mnie jedyną przerażającą rzeczą jest zimno panujące w łazience, ale najwyraźniej latem da się przeżyć biorąc prysznic, a zimą miejmy nadzieję, że testować nie będę musiała…
W tym dniu po raz pierwszy zostajemy u nich na noc. Wszyscy wniebowzięci, że w końcu się zdecydowałam i można posiedzieć do oporu. Pozostanie na noc pozwala nam jednak zauważyć pewne kwestie, jak np. przygotowanie materaców do spania dla wszystkich synów przez mamę (sióstr nie ma w domu, jedna mężatka, a druga studiuje w Tunisie). Jedno nasze spojrzenie na siebie wyrażające niezrozumienie dla sytuacji i bracia na komendę starszego brata- Mahera zaczynają ścielić materace samodzielnie, wyrażając swoje niezadowolenie z tego powodu.  My również kładziemy się spać, ale trudno nam zasnąć. Opatuleni i mocno wtuleni staramy się zasnąć pomimo panującego zimna. W końcu decydujemy się założyć bluzy, żeby, chociaż ręce nie marzły. Niestety drewniane okiennice nie zatrzymują na tyle wiatru i całego chłodu, żeby w środku w pomieszczeniu było ciepło. Dodatkowo rozprasza nas kapanie wody do wiaderek podstawionych pod rynnami, żeby było do podlewania… Wstajemy przed godziną 6 rano, bo dłużej nie możemy już wyleżeć. O dziwo na zewnątrz cieplej niż w pokoju. Mama już na nogach, a cała reszt ŚPI. Mama szykuje śniadanie, a dorosłe chłopy śpią i nawet nie wyprowadzą owiec… Tego nie możemy zdzierżyć i budzimy chłopaków. Ci nieprzytomni fiksują na nas pod nosem, ale robią, co brat karze. Mama zszokowana…
Łykamy na szybkiego jakieś jajka na twardo i kawałek chleba, na co oczywiście tym razem zszokowana cała rodzina, bo przecież śniadanie tak, jak co dzień, to miała ugotować mama i to na ciepło! Niestety nie tym razem moi drodzy dzisiaj zjecie po europejsku śniadanie na zimno w dodatku każdy zrobi sobie samodzielnie, a mama ma dzień dla siebie…
Następnie zabieramy najmłodszego z braci do szkoły, wujka do miasta i sami również jedziemy na targ kupić świeżą baraninę i jakieś warzywa. Zawozimy wszystko do domu i jedziemy po rodziców do hotelu. W domu u teściów zaczyna się coś dziać, co chwila ktoś wchodzi i wychodzi i coś przynosi i sprząta… Zabieramy rodziców z hotelu, zabieramy w tym dniu również wszystko, co przywieźliśmy dla nich z Polski. Tym oto sposobem po przyjeździe i „ceremonii” powitalnej w sensie wycałowania się wszystkich ze wszystkimi zaczyna się małe zamieszanie i tłumaczenie, kto jest, kto i rozdanie tego, co, dla kogo mamy. Każdy dostaje po butelce perfum, wspólnie dostają jakieś słodycze, najmłodszy brat dostaje jeszcze dres i buty, siostra studiująca również dostaje jakieś ciuchy. W domu zaczynają się zbierać inni goście, czyli dalsza rodzina. Przychodzi też wujek i wtedy atmosfera staje się bardziej rozluźniona. Moja mama oczywiście zagląda wszędzie ciekawa wszystkiego. Przypatruje się wyrabianiu chleba i przygotowaniu pozostałych posiłków. Ja z Maherem tłumaczymy na dwie strony i z każdą chwilą mamy coraz większy mętlik w głowie, ale wszyscy są zadowoleni. Zjadamy wspólną obiadokolacje, później jeszcze trochę rozmów i wracamy do hotelu, ale z dodatkową osobą. Zabieramy ze sobą najmłodszego brata, żeby trochę mu się zmieniło. Wykupujemy „młodemu” jedna dobę hotelową, później zabieramy go na dyskotekę hotelową. Następnego dnia zjadamy śniadanie i ruszamy w drogę żeby kupić, co zaplanowaliśmy. Po drodze jednak zahaczamy o medinę Hammametu, odwiedzamy też najstarszego brata i dopiero później zaczyna się „polowanie”. Najpierw mój tata kupuje dzieciakom rowery. Jeden dla siostrzeńca Mahera, drugi dla kuzyna mieszkającego obok. Chłopcy oprócz rowerów dostaną też słodycze i ubranka. Starszy dodatkowo plecak do szkoły. Następnie chcemy kupić meble kuchenne, ale tu już łatwo nie jest. Po kilku godzinach poszukiwań moi rodzice rezygnują i jedziemy do teściów. Kolejne spotkanie, tym razem mniej wystawne i bardziej na luzie. Dzieciaki zachwycone prezentami. Siostrzeniec pamięta moje imię i siedzi wyłącznie u mnie lub u wujka na kolanach. Starszy chłopiec ma łzy w oczach widząc rower i powtarza raz za razem „dziękuje”.
-Chyba pisałam już kiedyś o tym kuzynie, że jest sierotą i wychowują go babcia z ciocią. Niedawno ciocia wyszła za mąż i nowy przybrany tata nie darzy chłopca wielką miłością, a raczej dziecko jest dla niego okropną przeszkodą…
Siostrzeniec natomiast uczy się nowego słowa i wychodząc z pokoju woła do Mahera- „oć”. Cóż innego mógł zrobić wujek jak tylko zabrać rowerek i pójść z maluchem trochę pojeździć, a raczej pouczyć go pedałować.
Wieczorem wracamy już do hotelu tylko w czwórkę, młody zostaje, bo następnego dnia ma już szkołę. Następnego dnia, sami bez moich rodziców szukamy chłopaka w szkole, żeby zabrać go do zrobienia zdjęć do dokumentów. Później odstawiamy go do szkoły i sami jedziemy wyciągnąć kilka papierów potrzebnych do wyrobienia dowodu osobistego. W ten sposób też spędzamy kilka następnych dni walcząc z papierami, a wieczorami, jeśli jesteśmy w stanie spotykamy się z kolegami Mahera. Wyciągając niezbędne papiery z urzędów i biegając za jakimiś stemplami i znaczkami wyciągamy też papier dotyczący stanu cywilnego Mahera. Dokument oczywiście w języku arabskim, więc śmiejemy się słysząc jak urzędnik kaleczy sobie język czytając moje imiona i wcześniejsze nazwisko zapisane po arabsku. Pomiędzy wyciąganiem papierów z urzędów szukamy tez przeklętych mebli kuchennych, jednak nie kupimy przecież super ekskluzywnej kuchni, bo nie będzie pasowała do takiego domu… W końcu w akcie desperacji kupujemy cegłę, drzwi, okno, płytki na podłogę blaty kuchenne, zlew, pralkę i nową kuchenkę wraz z piekarnikiem oraz inne potrzebne ustrojejstwa, następnie zamawiamy u stolarza drzwiczki do szafek i tak oto będzie wyglądała nowa kuchnia, która zostanie wydzielona z jednego z dużych pokoi.  Szafki będą murowane, a jedynie z przodu będą miały drewniane drzwiczki. Zobaczymy jak to wszystko wyjdzie jak pojedziemy następnym razem. Kiedy? Nie wiemy.
W przedostatni dzień naszego pobytu teściowa piecze obiecany chleb dla moich rodziców. Jedziemy go odebrać i zawieźć wszystkie niezbędne papiery, żeby brat mógł złożyć wnioski następnego dnia. Mamy nadzieję, że jak wszystko dobrze pójdzie, to uda nam się zabrać brata do Polski na wakacje. Na jak długo, to będzie zależne od szybkości wyrabiania papierów. Jeśli nie, to dopiero w następne wakacje będziemy mogli go zabrać, żeby chłopak nie tracił szkoły. Ja dostaję od teściowej śliczną przywieszkę do łańcuszka, którą od razu mi zakładają. Zabieramy też trochę nasion melonów i arbuzów, żeby spróbować czy u nas w Polsce wyrosną i będą smakować tak jak u nich. Wracamy do hotelu i jesteśmy po tym całym tygodniu bardziej zmęczeni niż zrelaksowani, ale załatwiliśmy wszystko, co trzeba, a pobyt miał służyć poznaniu się rodzin i tak też było. W nocy mamy wyjeżdżać z hotelu, więc na szybkiego pakujemy bagaże. Oczywiście mamy ich więcej niż jak przyjechaliśmy, więc na pewno będą problemy na lotnisku, ale jeszcze się tym nie stresujemy. Chcemy, chociaż na chwilę przed wyjazdem przyłożyć głowy do poduszek. Maher jęczy, że tydzień minął tak szybko, że w sumie nawet nie czuje, że był w domu.  Przed wyjazdem czytamy jednak informacje w TV o wybuchu wulkanu i zamkniętej przestrzeni powietrznej. Informujemy rezydenta, ale mimo wszystko wyjeżdżamy z hotelu z Hammametu. A później to już tylko nerwowe oczekiwanie na lotnisku. Po 12 godzinach zabierają nas do hotelu w Monastyrze, gdzie koniec końców spędzamy kolejny tydzień, z kilkoma spotkaniami dziennie z rezydentką w celu jakichś informacji. Nie muszę chyba wspominać, że za każdym razem wszyscy liczyliśmy na jakiś wylot. Ten tydzień mogliśmy się z Maherem zrelaksować, ale myśli na to nie pozwalały. Mój delfin, pomimo, że będąc jeszcze w Polsce głośno się zarzekał, że kąpielówek nie potrzebuje, to z chęcią je wykorzystał w czasie pobytu w drugim hotelu. Już w drugim dniu pobytu w drugim hotelu, zaraz jak tylko odebraliśmy w końcu bagaże z lotniska wskoczył w kąpielówki i pływał, nurkował, skakał do wody, zjeżdżał na zjeżdżalniach i bronił Polskiej bramki, a miejscowi patrzyli na niego jak na dziwaka. Później narzekał na panujący upał, kazał smarować się kremami, chował się w cieniu i marudził, że już chce wracać do Polski…
Dodam jeszcze, że ten mój mąż był cały czas obserwowany przez Tunezyjczyków, ze względu na jego ubiór. Tunezyjczycy najchętniej jeszcze w bluzach, swetrach, koszulach, kurtkach, a najlepiej to we wszystkim naraz, a Maher krótki rękaw, krótkie spodnie, japonki i dobrze jest. Ostatniego dnia doceniliśmy jego inność, jadąc autobusem do Sousse. Pół godzinna wycieczką w każda ze stron była koszmarem. Smród spoconych ciał, w dodatku przepychających się do przodu autobusu podczas zbliżania się do kolejnych przystanków był czymś okropnym. O kulturze wsiadających do autobusu nie wspomnę, a kogoś, kto wymyślił coś takiego jak pana biletowego z tyłu i wysiadanie przodem to najchętniej udusiłabym własnymi rękoma. Kantowanie przy wydawaniu reszty przez pana biletowego też pozostawia wiele do życzenia. Ja osobiście dziękuję Bogu, że nie musiałam częściej korzystać z komunikacji miejskiej, bo z całą pewnością w innym wypadku używałabym częściej słownictwa arabskiego, które trzeba by było cenzurować.  wściekły 
Dodam też, że w czasie wycieczki do Sousse zadziwiłam nie tylko rodziców, poznanych w hotelu znajomych, czy mojego męża, ale też sprzedawców i samą siebie. Jakiś facet pracujący u złotnika zaczął coś do mnie gadać i zadawać pytania, a ja najzwyczajniej w świecie nie myśląc zaczęłam udzielać odpowiedzi w języku arabskim, bo przecież w takim słyszałam pytania. Nagle niezła grupka na czele z rodzinką stała w koło mnie przyglądając się z rozdziawionymi ustami jak odpowiadam pełnymi zdaniami… Swoją znajomością słówek zaskoczyłam też tunezyjską rodzinkę w czasie wizyt u nich w domu. Najwięcej rozumiała siostra znająca angielski, ale również i ona była w szoku, kiedy to w czasie wymiany zdań z Maherem mówiliśmy po angielsku, włączając arabskie słowa i łącząc to wszystko z polskimi. Cóż jakiś wspólny język wypracowaliśmy i ważne, że my się dogadujemy, a że reszta czasami dziwnie się nam przygląda podczas naszych rozmów, to już nic nie poradzimy. luzak