14 listopada 2008

Żyjemy...


W końcu mogę coś napisać, bo dopiero, co zdążyłam złapać oddech po przyjeździe Mahera. Nie obyło się bez problemów, ale najważniejsze, że już jest ze mną i możemy się sobą nacieszyć. W poniedziałek niczego się nie spodziewając wyruszył na lotnisko. Od siebie wyleciał zupełnie normalnie. Problemy zaczęły się dopiero w Rzymie. Tam miała nastąpić przesiadka i lot bezpośredni do Warszawy. Z powodu strajku celników na lotnisku wszystkie loty zostały wstrzymane. Do poniedziałku wieczora mieliśmy jeszcze kontakt, ale później rozładowała się bateria w Mahera telefonie. Maher  czekający już ponad 12 godzin w Rzymie i bez kontaktu z nami zdążył nas jedynie poinformować, że na pewno w poniedziałek z Rzymu nie wyleci. Noc spędziliśmy w samochodzie na stacji benzynowej obserwując lecące samoloty i prawie modląc się żeby przyleciał we wtorek z samego rana. Od 7 rano czekaliśmy na lotnisku z myślą, że przyleci do Warszawy poprzez Pragę i obserwowaliśmy wszystkich wychodzących z lotniska. O 14 stwierdziliśmy z bratem i bratową, że jeśli nie przyleci samolotem z Pragi o 14: 30 bądź z Rzymu o 15 to oni wracają do domu a ja spędzam kolejna noc na lotnisku… Przyleciał na szczęście samolotem z Pragi. Zmęczeni, ale szczęśliwi wróciliśmy do domu.
Wczoraj urząd meldunkowy, małe zakupy, wieczorem kilka drinków z rodzicami i sen. Dzisiaj kolejne zakupy, wspólne robienie sałatki, a później wyjście na miasto. Generalnie to wszystkie nasze plany poszły w nieznane, bo albo coś jest zamknięte, albo wypada coś innego. W każdym bądź razie mniejsza o to. Ważne, że jesteśmy razem i wspólnie spędzamy czas. Postaram się jakoś odzywać jak tylko dorwę na chwile komputer. Przepraszam, że tak chaotycznie, ale inaczej jakoś nie umiem póki co. Ciężko mi się skoncentrować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz