26 września 2011

Tunezja wrzesień 2011 -relacja....


Wyjazd do Tunezji był jak najbardziej udany. Śmiało zaryzykowałabym stwierdzeniem, że był najlepszym wspólnym wyjazdem. Może dlatego, że spędzaliśmy wyjątkowo dużo czasu razem sam na sam. Zacznę jednak od tego, że po przylocie zostaliśy przetransportowani do hotelu, a tam niemiłe zaskoczenie. Pan na recepcji nie dość, że pijany i siorbiący kolejnego drinka, to wielce zaszokowany, że w ogóle turyści mieli przyjechać w tym dniu. W końcu dogrzebał się do jakiegoś zeszytu, znalazł adnotacje, że faktycznie mieliśmy przyjechać, ale 2 godziny wcześniej! W związku z tym wyskoczył z informacją, że ma tylko jeden wolny pokój i zaczął tłumaczyć jak do niego dojść. Jak już w końcu po ciemnych korytarzach hotelu dotarliśmy do poszukiwanych drzwi pokoju, to po ich otwarciu załamaliśmy ręce. Nie żebym była specjalnie wymagająca, ale nie sądziłam, że dostane pokój z agregatem? czy pieron wie czym do obsługi klimy w całym hotelu. Zalegliśmy na łóżku, ale w huku nie dało się zasnąć ani na chwile. Mężowski nie wytrzymał i zaraz po 6 rano wpadł na recepcje robiąc aferę. O dziwo trafił na kierownika i jakimś cudem wolne pokoje się znalazły. Ba! Nawet wybór dostaliśmy :)

Po śniadaniu wyszliśmy obejrzeć hotelowy basen, ogród i plażę. Niestety pierwsze napatoczyliśmy się na mnóstwo glonów w basenie i tu jedyną możliwością było pstryknięcie fotki. Jak się okazało to nasze działanie podziałało, bo już na drugi dzień znalazła się osoba sprzątająca basen :)
                                                              
Wyjazd ten był od początku omawiany przez nas pod względem wypoczynku, więc zamierzaliśmy korzystać z uroków basenów, plaży i zwykłego nic nierobienia. Maher ograniczył wizyty u kolegów, oraz ich wizyty u nas w hotelu do minimum. Oczywiście nie jedna osoba uśmiałaby się słysząc jak to minimum wygląda, ale biorąc pod uwagę poprzednie wyjazdy i fakt, że wtedy praktycznie non stop ktoś był z nami, to teraźniejsze wspólne wieczory ze znajomymi, czy rodziną były na prawdę fajne. Chyba jeszcze nigdy nie byłam na tylu wieczornych animacjach w jednym hotelu, bo wcześniejsze wyjazdy były zawsze bardzo intensywne. Tym razem postawiliśmy na to, że my się nie ruszamy z hotelu zbyt wiele, jeśli ktoś chciał spędzić z nami wieczór, to po prostu do nas dołączał po kolacji. Poznaliśmy 3 przemiłe Słowaczki, z którymi mamy nadzieję kontakt nie zginie.
Znalazł się też dzień na poznanie w realu Magdy i jej męża, z którymi miałam kontakt przez internet. Panowie umówili się przez telefon na wspólna kawkę i razem spędziliśmy jedno przedpołudnie. 
                                            
Oczywiście wizyty u najbliższej rodziny nie mogło zabraknąć i spędziliśmy z Nimi kilka dni. Zahaczyliśmy też o wesele, ale miałam okazje być na nim tylko kilka godzin. Mężowskiego wyciągnięto w pobliże Pana młodego, a ja został z siostrami. Jak zwykle całowaniu na powitanie nie było końca, aż w końcu siostrzeniec Mahera zasnął u mnie na ręka i mogłam ograniczyć się do skinięć głową :) Drugi dzień wesela mnie ominął ze względu na coroczne dolegliwości żołądkowo-biegunkowe. Mąż pojechał na wesele sam z kolegą, żeby później samotnie nie wracać po nocy do hotelu ( chyba ma już jakieś bardziej europejskie myślenie, bo bardziej strachliwy jest niż jak mieszkał w Tunezji). Wrócił koło 3 nad ranem i oczywiście nie było końca opowieściom, oraz o tym, że przez kilka godzin nie było na weselu prądu, czyli jednym słowem miałam szczęście że nie musiałam tam siedzieć. 

W czasie pobytu chcieliśmy się spotkać z kuzynką Mahera, która wyszła za mąż za Belga i tam też mieszkają. Mamy kontakt internetowy, ale chcieliśmy się spotkać na żywo. Niestety wszędzie byliśmy dzień później od niej, a jak w końcu złapaliśmy jakiś kontakt z nią, to wakacje zbliżały się ku końcowi. W dniu wyjazdu siedząc w jakiejś restauracji zobaczyliśmy zatrzymujące się auto na belgijskich rejestracjach, zdążyliśmy rozpoznać że to właśnie kuzynka, kiedy już odjechali nie znajdując czego szukali ( szkoły języka arabskiego). Na marne próbowaliśmy sie do nich dodzwonić, żeby tak nie pędzili, bo w aucie głośna muzyka i telefonu nie słyszeli. Popruli prosto na plaże do Monastiru i nie było sensu żeby wracali kiedy się zorientowali, że mają kilkadziesiąt nieodebranych połączeń :P

Siostrzeniec Mahera oczywiście w dalszym ciągu zazdrosny o swoją ciocię i nie odstępował mnie na krok kiedy tylko byliśmy gdzieś razem. Nie ma żadnej mowy o tym by jakiekolwiek inne dziecko mogło do mnie podejść do mnie bliżej, bo zaraz jest awantura, że "to jego ciocia".
Ciocia oczywiście nie pozostawała dłużna, z Polski nawiozła zimowych ciuszków oraz różne cuda, z których maluch miał się ucieszyć. Ciężko jednak nazwać to cieszeniem się, bo to była istna euforia, kiedy razem z maluchem przyklejaliśmy różne nalepki na kartkę, dorysowywaliśmy inne elementy kredkami czy farbami ( do malowania palcami) i tworzyliśmy w ten sposób rysunki. A jakież było zdziwienie wśród całej rodziny, że przecież ten 3 latek potrafi się tak zająć... ( dla nich to nie było normalne dać 3 letniemu dziecku kredki, bo przecież do szkoły pójdzie za 2 lata dopiero....) W grudniu mały Mohaned zostanie starszym bratem i zapewne w przyszłym roku będzie się musiał podzielić swoją jak na razie jedyną ciocią.
                                                     
                                                
Wolne dni tak jak wcześniej pisałam spędzaliśmy wylegując się na słonku i zażywając kąpieli w wyjątkowo ciepłej wodzie. Nie byłabym sobą, gdyby nie zabrała na wakacje kilku książek. Niestety wyjeżdżając wydawało mi się, że 6 książek to będzie aż za nadto, ale na miejscu okazało się, że pod koniec drugiego tygodnia nie miałam co czytać....
Myślę, że to by było na tyle. Relacja jest dość obfita i chyba nie wymaga szerszego uzupełniania.
                                                         


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz