Wyjazd do Tunezji był jak najbardziej udany. Śmiało zaryzykowałabym
stwierdzeniem, że był najlepszym wspólnym wyjazdem. Może dlatego, że
spędzaliśmy wyjątkowo dużo czasu razem sam na sam. Zacznę jednak od tego, że po
przylocie zostaliśy przetransportowani do hotelu, a tam niemiłe zaskoczenie. Pan
na recepcji nie dość, że pijany i siorbiący kolejnego drinka, to wielce
zaszokowany, że w ogóle turyści mieli przyjechać w tym dniu. W końcu dogrzebał
się do jakiegoś zeszytu, znalazł adnotacje, że faktycznie mieliśmy przyjechać,
ale 2 godziny wcześniej! W związku z tym wyskoczył z informacją, że ma tylko
jeden wolny pokój i zaczął tłumaczyć jak do niego dojść. Jak już w końcu po
ciemnych korytarzach hotelu dotarliśmy do poszukiwanych drzwi pokoju, to po ich
otwarciu załamaliśmy ręce. Nie żebym była specjalnie wymagająca, ale nie
sądziłam, że dostane pokój z agregatem? czy pieron wie czym do obsługi klimy w
całym hotelu. Zalegliśmy na łóżku, ale w huku nie dało się zasnąć ani na
chwile. Mężowski nie wytrzymał i zaraz po 6 rano wpadł na recepcje robiąc
aferę. O dziwo trafił na kierownika i jakimś cudem wolne pokoje się znalazły.
Ba! Nawet wybór dostaliśmy :)
Po śniadaniu wyszliśmy obejrzeć hotelowy basen, ogród i
plażę. Niestety pierwsze napatoczyliśmy się na mnóstwo glonów w basenie i tu
jedyną możliwością było pstryknięcie fotki. Jak się okazało to nasze działanie
podziałało, bo już na drugi dzień znalazła się osoba sprzątająca basen :)
Wyjazd ten był od początku omawiany przez nas pod względem
wypoczynku, więc zamierzaliśmy korzystać z uroków basenów, plaży i zwykłego nic
nierobienia. Maher ograniczył wizyty u kolegów, oraz ich wizyty u nas w hotelu
do minimum. Oczywiście nie jedna osoba uśmiałaby się słysząc jak to minimum
wygląda, ale biorąc pod uwagę poprzednie wyjazdy i fakt, że wtedy praktycznie
non stop ktoś był z nami, to teraźniejsze wspólne wieczory ze znajomymi, czy
rodziną były na prawdę fajne. Chyba jeszcze nigdy nie byłam na tylu wieczornych
animacjach w jednym hotelu, bo wcześniejsze wyjazdy były zawsze bardzo
intensywne. Tym razem postawiliśmy na to, że my się nie ruszamy z hotelu zbyt
wiele, jeśli ktoś chciał spędzić z nami wieczór, to po prostu do nas dołączał
po kolacji. Poznaliśmy 3 przemiłe Słowaczki, z którymi mamy nadzieję kontakt nie
zginie.
Znalazł się też dzień na poznanie w realu Magdy i jej męża, z którymi miałam kontakt przez internet. Panowie umówili się przez telefon na wspólna kawkę i razem spędziliśmy jedno przedpołudnie.
Oczywiście wizyty u najbliższej rodziny nie mogło zabraknąć i
spędziliśmy z Nimi kilka dni. Zahaczyliśmy też o wesele, ale miałam okazje być
na nim tylko kilka godzin. Mężowskiego wyciągnięto w pobliże Pana młodego, a ja
został z siostrami. Jak zwykle całowaniu na powitanie nie było końca, aż w
końcu siostrzeniec Mahera zasnął u mnie na ręka i mogłam ograniczyć się do
skinięć głową :) Drugi dzień wesela mnie ominął ze względu na coroczne
dolegliwości żołądkowo-biegunkowe. Mąż pojechał na wesele sam z kolegą, żeby
później samotnie nie wracać po nocy do hotelu ( chyba ma już jakieś bardziej
europejskie myślenie, bo bardziej strachliwy jest niż jak mieszkał w Tunezji).
Wrócił koło 3 nad ranem i oczywiście nie było końca opowieściom, oraz o tym, że
przez kilka godzin nie było na weselu prądu, czyli jednym słowem miałam
szczęście że nie musiałam tam siedzieć.
W czasie pobytu chcieliśmy się spotkać z kuzynką Mahera,
która wyszła za mąż za Belga i tam też mieszkają. Mamy kontakt internetowy, ale
chcieliśmy się spotkać na żywo. Niestety wszędzie byliśmy dzień później od
niej, a jak w końcu złapaliśmy jakiś kontakt z nią, to wakacje zbliżały się ku
końcowi. W dniu wyjazdu siedząc w jakiejś restauracji zobaczyliśmy zatrzymujące
się auto na belgijskich rejestracjach, zdążyliśmy rozpoznać że to właśnie
kuzynka, kiedy już odjechali nie znajdując czego szukali ( szkoły języka
arabskiego). Na marne próbowaliśmy sie do nich dodzwonić, żeby tak nie pędzili,
bo w aucie głośna muzyka i telefonu nie słyszeli. Popruli prosto na plaże do
Monastiru i nie było sensu żeby wracali kiedy się zorientowali, że mają
kilkadziesiąt nieodebranych połączeń :P
Siostrzeniec Mahera oczywiście w dalszym ciągu zazdrosny o
swoją ciocię i nie odstępował mnie na krok kiedy tylko byliśmy gdzieś razem.
Nie ma żadnej mowy o tym by jakiekolwiek inne dziecko mogło do mnie podejść do
mnie bliżej, bo zaraz jest awantura, że "to jego ciocia".
Ciocia oczywiście nie pozostawała dłużna, z Polski nawiozła
zimowych ciuszków oraz różne cuda, z których maluch miał się ucieszyć. Ciężko
jednak nazwać to cieszeniem się, bo to była istna euforia, kiedy razem z
maluchem przyklejaliśmy różne nalepki na kartkę, dorysowywaliśmy inne elementy
kredkami czy farbami ( do malowania palcami) i tworzyliśmy w ten sposób
rysunki. A jakież było zdziwienie wśród całej rodziny, że przecież ten 3 latek
potrafi się tak zająć... ( dla nich to nie było normalne dać 3 letniemu dziecku
kredki, bo przecież do szkoły pójdzie za 2 lata dopiero....) W grudniu mały
Mohaned zostanie starszym bratem i zapewne w przyszłym roku będzie się musiał
podzielić swoją jak na razie jedyną ciocią.
Wolne dni tak jak wcześniej pisałam spędzaliśmy wylegując
się na słonku i zażywając kąpieli w wyjątkowo ciepłej wodzie. Nie byłabym sobą,
gdyby nie zabrała na wakacje kilku książek. Niestety wyjeżdżając wydawało mi
się, że 6 książek to będzie aż za nadto, ale na miejscu okazało się, że pod
koniec drugiego tygodnia nie miałam co czytać....
Myślę, że to by było na tyle. Relacja jest dość obfita i
chyba nie wymaga szerszego uzupełniania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz